Biblioteka

 
Czartery

 
Rejsy

 
Dla firm

 
Kursy specjalistyczne

 
Konsultacje

 
Pomoc w planowaniu rejsu

 
Szukasz skippera?

 
Przeprowadzanie jachtów

 
Last Minute!



 
 
 
MALO E LELEI
tekst: Joanna Janicka


Dla lepszej jakości ustaw rozdzielczość 480p

Tonga to ostatnia prawdziwa monarchia na Pacyfiku i jedna z ostatnich na świecie. Chcąc określić jej położenie najprościej wziąć globus do ręki, jeden palec położyć na terenie Polski, a drugi dokładnie po przeciwnej stronie kuli ziemskiej. Królestwo Tonga składa się z trzech głównych grup: Tongatapu, Ha’apai, Vava’u, łącznie około 170 wysp i wysepek, głównie bezludnych (zamieszkałe wyspy stanowią zaledwie 20%). Obecnie archipelag jest pod panowaniem króla George’a Tupou V. Wyspy charakteryzuje niezwykła dzikość i jeszcze nie skomercjalizowany status. Nie dociera tutaj zbyt wielu turystów (zwłaszcza z Polski), jak to się dzieje w przypadku sąsiednich Fiji, Samoa czy Wysp Cooka. Turystyka nie jest tak rozwinięta jak na okolicznych wyspach Pacyfiku i może dlatego są one ciekawesze. Zasiedlenie wysp datuje się około 1100 p.n.e. Natomiast pierwszymi Europejczykami byli Abel Tasman w 1643r, który nazwał wyspę Amsterdam i James Cook, który ledwo uszedł z życiem podczas jednej ze swoich wypraw.

Wyprawę na Tonga organizował i prowadził Andrzej Pochodaj właściciel firmy SEAMASTER. Wszyscy z załogi znaliśmy go z wcześniejszych rejsów, ale nie wszyscy znaliśmy się nawzajem. Całą załogą spotkaliśmy się dopiero w Sydney. Myśleliśmy, że za 3 godziny wsiądziemy w kolejny samolot i polecimy już na nasz wymarzony archipelag, jednak tajemniczy głos z radiowęzła szybko ostudził emocje. Komunikat brzmiał: „Na Tonga szaleje cyklon, wszystkie loty odwołane”. Najbliższy zapowiadają za 3 dni i to też pod warunkiem, że pogoda się poprawi. Pięknie się zaczyna. Szybka, kreatywna zmiana planów oraz biletów na dalszy lot i czarter. Trzy dni eksploracji Sydney. Pogoda sprzyjała, zatem konsekwentnie odhaczaliśmy na liście kolejne ważniejsze punkty do zobaczenia, codziennie rozkoszując się inną kuchnią i trunkami. Skóra w tym czasie zdążyła również nabrać pierwszego koloru, zatem to prawdziwe tropikalne słońce nie miało szans, aby nas zaskoczyć. Sydney, mimo swej wielkości, w ogóle nie przytłacza. Parki i tereny zielone znajdują się w każdej najmniejszej dzielnicy, wiele z nich jest pod opieką fachowych służb, dbających o ich wygląd i czystość. Obecność wielkiej wody także dodaje uroku, zwłaszcza światła odbijające się w niej wieczorową porą. Na uwagę zasługuje fakt jak bardzo mieszkańcy Sydney mają zaszczepioną w głowie potrzebę uprawiania sportu. Fitnes kluby znaleźć można dosłownie na każdej ulicy, pływalnie i pola golfowe w każdej dzielnicy. Nas najbardziej zdziwiło, jak wiele osób biega. Starsi i młodsi, kobiety i mężczyźni, w profesjonalnych butach biegowych, ale też w najzwyklejszych tenisówkach. Jeden z mieszkańców tego miasta opowiadał nam, że nikt nie wyobraża sobie dnia bez sportu, nie do pomyślenia jest, aby przeleżeć cały dzień w łóżku w dniu wolnym od pracy. W tej dziedzinie możemy się od nich uczyć.

Po trzech dniach przymusowego postoju, w skądinąd pięknych okolicznościach, lądujemy w końcu na Tongatapu. Lotnisko wielkości boiska piłkarskiego, duty free shop zabity deskami, a jako miejsce odbioru bagażu szeroki parapet okienny. Powietrze niezwykle wilgotne i ciepłe, ale szybko się do niego przyzwyczajamy. Samochody, które miały na nas oczekiwać nie zjawiły się. Jakimś cudem złapaliśmy inne, które zawiozły nas do miejsca noclegu, albowiem skoro świt wylatujemy kolejnym samolotem na Vava’u. Zajeżdżamy pod Guest House, a tam zupełnie ciemno. W końcu wyszedł do nas pan ze świeczuszką w dłoni i powiedział, że cyklon zabrał mu prąd, ale on i tak bardzo zaprasza. Mieliśmy przed sobą osiem godzin snu, w zupełnie nieznanych warunkach i nowych okolicznościach. W środku tylko biała duża powierzchnia świadczyła o tym, że widzimy łóżko. Połowę z tego czasu postanowiliśmy wykorzystać na „wieczorek zapoznawczy” przy rumie, miejscowych bananach i ananasach. Patrząc z perspektywy późniejszych wydarzeń to był bardzo dobry wybór. Skoro świt ponownie udajemy się na lotnisko. Naszym oczom ukazuje się tablica przylotów i odlotów, na której codziennie rano obsługa rozpisuje kolorowym flamastrem przewidywany ruch powietrzny (zaledwie kilka samolotów dziennie). Nasz lot będzie się odbywał wewnątrz Królestwa, zatem odprawa i wszystkie formalności bardziej przypominają dworzec autobusowy, aniżeli port lotniczy. Paszport służy nam głównie jako legitymacja, aby można było „coś” napisać na „boarding pass”. O jakichkolwiek skanerach, roentgenach nikt tam nie słyszał. W trakcie oczekiwania, po „odprawie”, zauważamy, że będzie leciała z nami trumna. Ciekawostką jest, że wszyscy goście pogrzebowi (oni i my to osiemdziesiąt procent wszystkich pasażerów) mieli na sobie koszulki ze zdjęciem, datą urodzenia i śmierci owego denata. Ot taka tradycja. Przy wsiadaniu do samolotu zastanawialiśmy się co tak puka z przedziału bagażowego (zlokalizowanego na poziomie pokładu), w którym stała trumna. Interesujące są tam również pochówki. Kiedyś, chowano zmarłych przed domem, dziś służą do tego specjalne wyznaczone cmentarze, które są prawie na każdej większej ulicy. Grób przypomniana usypany kopiec, ze sztucznymi kwiatami, butelkami, muszlami czy pięknymi sztandarami oraz daszkiem, aby rozmawiający z duchem nie zmókł w razie deszczu! Po pogrzebie oczywiście wielka uczta.

Po niespełna godzinie lotu nad archipelagiem, skądinąd jeden z piękniejszych widoków, udało nam się bezpiecznie wylądować na jeszcze mniejszym lotnisku w Vava’u, gdzie czekały już auta mające nas zawieźć do mariny. W czasie drogi doświadczyliśmy nawet tongijskich korków – jechaliśmy za karawaną, a że drogi pierwszej jakości nie są, karawana jechała 30km/h. Około południa w końcu osiągnęliśmy główny cel podróży – marinę w Neiafu. Stopy nasze dotknęły pokładu - katamaran Leopard 40 stał się naszym drugim domem, bardzo wygodnym domem, na najbliższe dziewięć dni. Spiżarnia pełna, lodówka również, świeże owocki kupiliśmy na targu sami i czym prędzej wypłynęliśmy. Pogoda piękna, powietrze bardzo wilgotne, tropikalne. Klimat naprawdę nie jest uciążliwy, organizm, skóra bardzo szybko się przyzwyczajają, żadne kremy nawilżające nie są konieczne (może poza wysokimi filtrami przeciwsłonecznymi, których tam używa się w naprawdę dużych ilościach). Jeszcze tego samego dnia snorklujemy zarzucając kotwicę nieopodal wyspy Mala, podziwiamy nasze pierwsze tongijskie rafy. Rafy koralowe w całym archipelagu są uznawane na świecie za jedne z najpiękniejszych pod względem bogactwa flory i fauny. Różnorodność koralowców, ryb, ukwiałów, mięczaków i innych jest przytłaczająca. Jakikolwiek akwalung to zbędny balast. Widoki podziwia się na głębokości zaledwie 1-5 metrów, woda ma przejrzystość nawet do 20-30 metrów. Temperatura taka, że nie trzeba się oswajać, nikt nie zastanawia się nad tym czy będzie zimno, po prostu zatrzymuje oddech i zmienia środowisko. Oglądając życie podwodne pierwszy raz fascynowaliśmy się wszystkim, niczym małe dzieci. Zwykła mała czarno-biała rybka wzbudzała podziw. Po tych ekscesach (takie widoki jeszcze nie były dla nas chlebem powszednim) szybki lanczyk i jeszcze tego samego wieczoru ponowne pływanie, tym razem bardziej treningowo, zdrowotnie, dla formy. W końcu trzeba wykorzystać, że mamy swój własny, ogromy, podgrzewany basen.

Drugiego dnia (przy Wyspie Mala), a pierwszego ranka, podczas śniadania, podpłynął do nas tubylec - William, na swej kajakodesce (skrzyżowanie deski surfingowej i sportowego kajaka jednoosobowego), oferując ta’ovala/kiekie (mężczyźni noszą również spódniczki zwane tupetu, a panie vala – lokalne pasy, różnej długości, noszone na biodrach) oraz zapraszając nas do siebie na uroczystą kolację, za opłatą oczywiście. Z propozycji nie skorzystaliśmy, jednakże zamówiliśmy cztery duże, świeżo złowione lobstery. Willy stratny na tej transakcji nie był. Podpłynęliśmy w okolice Wyspy Hunga (wyspy powstałej w wyniku wybuchu wulkanu) ciesząc oczy kolejnym odcinkiem podwodnego świata. Tego dnia również dużo żeglowaliśmy po oceanie. Oczom naszym ukazywały się rozmaite odcienie wody. Akwamaryna była standardem, te najbardziej szokujące swym pięknem nazwaliśmy kolorem absurdu. Archipelag jest trudnym obszarem do swobodnego pływania jednostkami żaglowymi ze względu na rozległe rafy, mini wysepki, mielizny i łachy (stąd wachlarz kolorów). Zakazane jest pływanie nocą. Kolejnego dnia uczyniliśmy desant pontonem, zwanym bączkiem, na pierwszą tego rejsu bezludną wyspę. Niesamowite przeżycie chodzić po terenie, na którym zwierzęta nie wiedzą co to człowiek, do końca nie wiadomo czego się spodziewać, ewentualnie obawiać (tropikalne pająki zachwycają swą wielkością i jadowitością). Świat z takiego miejsca wygląda zupełnie inaczej, człowiek nabiera ogromnego dystansu do życia, do spraw codziennych, zwłaszcza zawodowych. Pierwszy raz w pełni poczuliśmy po co tak naprawdę zorganizowaliśmy tę wyprawę. Kokosy w dowolnych ilościach, zarówno te do jedzenia, jak i te pitne. Owoce mango tak słodkie i soczyste, że lecący po brodzie sok dodaje tylko uroku całej sytuacji. Na plaży, która zamiast piasku miała sproszkowany koralowiec znajdowaliśmy muszelki każdej wielkości, każdego koloru i przeróżnych kształtów. Na bezludnej wyspie film „Błękitna laguna” czy reklama Bounty to PIKUŚ! W takiej atmosferze upływały kolejne dni. Palące słońce, codzienne snorklowanie na innej rafie, doskonalenie techniki pływania, eksplorowanie kolejnych wysp (nie osiedlonych przez człowieka bądź takich z 2-5 domami na brzegu). Za każdym razem, gdy schodziliśmy na ląd jakkolwiek zamieszkały, naszym oczom ukazywał się widok mężczyzn leżących pod drzewami. Oni w ogóle nie przejmowali się obcymi, białymi turystami. Obejścia domostw opustoszałe, lekko zaniedbane, jakby nikogo więcej nie było. Kręciliśmy się wokół ich domów i ogródków nie wzbudzając żadnego zainteresowania. Po prostu leżeli w cieniu i odpoczywali. 75% mieszkańców archipelagu nie pracuje! Wszyscy maja rodzinę czy krewnych za granicą, w Nowej Zelandii, Australii czy Ameryce. I to właśnie oni wspierają ich finansowo i opłacają studia dzieci w Nowej Zelandii lub Australii. Tylko nieliczni zajmują się handlem owocami i warzywami. Pewnego dnia snorklowaliśmy na rafie o nazwie „Coral Gardens” uznanej za najpiękniejszą w całym regionie. Jej uroda polegała na dużym zróżnicowaniu terenu i kolorystyki, zarówno koralowców, jak i rybek. Jeden jej brzeg położony był bezpośrednio pod wodą (około 40cm), gdzie nie można było podpłynąć ze względu na prądy wodne. Przeciwległy koniec zaś kończył się około 20m pionową ścianą w dół, z krystalicznie czystą wodą, perfekcyjną przejrzystością i jeszcze ciekawszą fauną. Ja postanowiłam zgłębiać teren właśnie nad tym uskokiem, po lewej stronie kolorowe ukwiały, wraz z nimi błazenki i inne dziwnie ukształtowane rybki, a po prawej, w głębinie… rekin! A raczej rekinek, około 1,5m długości (taką wielkość postrzegało moje oko pod wodą). Wynurzyłam się na chwilę, aby zapytać współtowarzyszy czy też go zauważyli. Rekina widziały jeszcze tylko trzy osoby spośród ośmiu, bo zdążył odpłynąć. Pytanie czy na dobre czy może popłynął po rodzinkę, bo zwietrzył dobry i obfity obiad. Ja gotowa byłam mimo wszystko wracać na jacht, bo od tego momentu pływanie nie miało wspólnego mianownika z przyjemnością. Reszta grupy, zupełnie niczym nie przejęta, zwiedzała dalej. Zatem i ja z nimi. Po powrocie na katamaran i rzuceniu hasła do kapitana co się stało, widziałam w jego oczach nic porozumienia. Andrzej przeżył na Kubie bliskie spotkanie z rekinem już normalnych rozmiarów i tylko cud go ocalił. Pływanie w dużym akwenie po takim wydarzeniu nabiera innego smaku, wzrasta wyobraźnia, zmysły pracują na najwyższych obrotach. Pewnie kwestią czasu jest przywyknięcie i oswojenie z myślą, że jeszcze nie raz mi się to przydarzy, mam nadzieję.

O Tonga został wydany tylko jeden przewodnik turystyczny, w języku angielskim. Przekonaliśmy się na własnej skórze, że bardzo często rozmija się on z prawdą, podobnie jak przewodniki po Kubie. Pierwszym niewypałem była wyspa z wytyczoną ścieżką na taras widokowy, z którego ma się rozpościerać zapierający dech w piersiach widok. Wyspa oczywiście bez homo sapiens. Obeszliśmy ją dookoła, a ścieżki ani widu ani słychu. No tak, w końcu często przedeptywana nie jest. Zrezygnowaliśmy z dalszych poszukiwań szlaku w gęstwinie wielkich paproci, palm kokosowych i innych nieznanych roślin, w obawie o własne zdrowie. Opływając ją dookoła pontonem nie zauważyliśmy żadnego tarasu widokowego na jej szczycie. Kolejnym niewypałem okazała się być podwodna jaskinia, do której można dotrzeć nurkując dwa metry w dół i trzy metry płynąc pod wodą poziomo. Wówczas oczom śmiałków powinien ukazać się niezapomniany obraz z filmów rodem. Przewodnik opisywał, że nie sposób przegapić tego miejsca. Przepłynęliśmy dwa razy wzdłuż brzegu wyspy i nic. W końcu kapitan wyznaczył dwóch najsprawniejszych w wodzie członków załogi, aby znaleźli to miejsce pływając wpław. Również nic. Jedno nas tylko zastanowiło. Oczom wodnych eksploratorów, w pewnym miejscu, ukazała się niesamowita głębia wzdłuż skały, szerokości około dziesięciu metrów, w której po prostu nie było nic. Jedna wielka ogromna „nicość”. I z całą pewnością nikt o zdrowych zmysłach nie wpłynął by tam bez akwalungu. Kolejnym miejscem polecanym przez nasz „super” książkowy pomocnik była jaskinia (na lądzie) z basenem ze słodką wodą. Ewenement w skali światowej, albowiem tuż przy brzegu oceanu ma się znajdować źródło słodkiej wody. Zaciekawieni, cumujemy w pobliżu tego miejsca (zatoka Refuje Bay), podekscytowani wkładamy na siebie stroje kąpielowe, bierzemy ręczniki i uradowani desantujemy się na ląd. Po krótkich poszukiwaniach docieramy do owego miejsca, jednakże naszym oczom ukazuje się widok zwyczajnej sadzawki z garnkami i innymi śmieciami pływającymi po powierzchni. Bez słów wracamy na katamaran.

Następnie przypłynęliśmy na Wyspę Pau. Tradycyjny desant pontonem na ląd i spacer wokół. Tuż za zakrętem ukazało nam się przepiękne wypłaszczenie, sprawiające wrażenie jakby chodziło się po wodzie, jednocześnie z dość aktywnymi falami i prądami oceanicznymi. Miejsce pełne magii. Mimo, że zdążyliśmy się już przyzwyczaić do takich widoków postanowiliśmy zostać tam dłużej, urządzając sobie sanatorium, w postaci kąpieli w „źródłach solankowych”. Skóra zmacerowana była maksymalnie, jednak jasność i lekkość umysłu – bezcenna! Następnie zniecierpliwiony kapitan, który został na posterunku zawiózł nas na Wyspę Eueiki, z lokalnym ośrodkiem wypoczynkowym. Początkowo odnieśliśmy wrażenie, że ten niewielki ląd opanowało dwóch młodych chłopaków, stwarzając infrastrukturę na własne potrzeby (niczym „Tajemnice Brokeback Mountain”). W zamian za piwo dostaliśmy ich zgodę na zwiedzenie terenu. Z każdą minutą doświadczaliśmy coraz większego zaskoczenia – agregat prądotwórczy, myjka ciśnieniowa, lodówka, kafelki itp. Ci dwaj młodzi mężczyźni byli po prostu dozorcami i przygotowywali ośrodek (resort) na przyjazd gości. Opowiadali nam, że podczas cyklonu musieli schować się w jaskini, aby ocalić życie. Po dniu pełnym wrażeń wieczorny trening, lekka kolacyjka ze złowionych i przyrządzonych przez męską część załogi ryb i kolejny nocleg na kotwicy (Wyspa Nuku). Rano oczom naszym ukazał się niesamowity widok. Plaża będąca niewielkich rozmiarów poprzedniego dnia, następnego była o kilka metrów szersza, a woda dużo płytsza. Mimo tak ogromnej wody, jaką jest Pacyfik, przypływy i odpływy robią piorunujące wrażenie.

Kolejnego dnia naszym celem była Wyspa Lolo, najmniejsza z czterech sąsiadujących ze sobą wysepek, oczywiście bezludnych (pozostałe to: Kenutu, Umuna, Faioa). Są one najbardziej wysunięte na wschód, a zaraz za nimi znajduje się linia zmiany daty i czasu. Sprawny desant na ląd, przedarcie się zupełnie dziewiczym terenem na szczyt (runo leśne stanowiły liście palmowe i zdrewniałe kokosy, w których życie upodobały sobie żmije kokosowe) i oczom naszym ukazał się widok początku świata. Stojąc w tym miejscu byliśmy pierwszymi osobami, które witały nową datę w kalendarzu. Natomiast kilka kroków dalej na wschód witało się tę samą datę jako ostatni na świecie. Niesamowitym byłoby spędzić w tym miejscu Sylwester i Nowy Rok. W dżungli mieliśmy bliskie spotkanie z tropikalnym pająkiem. Szczęśliwie ktoś z tyłu eskapady wybiegł wzrokiem przed prowadzącego i zatrzymał go dosłownie pól metra przed ogromną pajęczyną. Lepiej nie myśleć jakby się to mogło skończyć. Ochrona zdrowia na Tonga w niczym nie przypomina naszej. Prowizoryczny szpital i nieliczne punkty medyczne są tylko w stolicy, czyli kilkaset kilometrów on nas. Moglibyśmy liczyć tylko na siebie.

Ostatniego dnia rejsu, aby w pełni nasycić się widokami, klimatem, wodą chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej. Snorklowaliśmy w pobliżu Taunga, później Ava, a dzień zakończyliśmy przebieżką pływacką w zatoczce Lotuma. Kontakt z grupą Vava’u zakończyliśmy zarówno efektywnie, jak i efektownie, poczuliśmy się spełnieni, choć żal był wielki, że musieliśmy wracać. Na szczęście w perspektywie mieliśmy jeszcze dwa dni na zwiedzanie stolicy archipelagu. Zatrzymaliśmy się u pewnego Brytyjczyka, który pewnego razu w Anglii dowiedział się, że istnieje Tonga, przyjechał, został trzy lata, po czym wrócił do Wielkiej Brytanii pozamykać swoje sprawy i w Królestwie mieszka do dziś, z nową miejscową rodziną. Wydaje się, że mimo niesprzyjających przepisów prawnych Tony kontroluje i obsługuje większość ruchu turystycznego w tym kraju, oferując nie tylko noclegi, ale również transport, wycieczki objazdowe z przewodnikiem i miejscowe specjały. Po dwudziestu latach pobytu w Królestwie, z angielskim porządkiem i osobliwym dystansem do otaczającej rzeczywistości powinien stworzyć przewodnik, tak potrzebny turystom. On jednak uważa, że jego zadaniem jest mówić, a nie pisać. Podczas wspólnych podróży, przez te dwa dni udało nam się sporo dowiedzieć o Tongijczykach, ich życiu, sposobie myślenia. Niespotykaną, dla nas Europejczyków, jest sprawa tak zwanych Fakaleiti (lub Leiti), czyli mężczyzn, którzy ubierają się i zachowują jak kobiety, bo tak byli wychowywani od urodzenia. Jest to kontynuacja starej polinezyjskiej tradycji, kiedy to w rodzinie byli sami chłopcy. Wówczas ostatni, najmłodszy zostawał wychowywany jako fakaleiti. Jego/jej rolą jest przejęcie damskich funkcji w społeczeństwie (damskich w rozumieniu naszej kultury) – gotowanie, nakrywanie i podawanie do stołu, sprzątanie. Leiti obsługiwał nas w knajpce Sea Food Fiesta (tam jadłam najlepszego w swoim życiu lobstera). Należy wspomnieć też o sposobie wychowywania dzieci. Zwyczajowo podrzuca się je rodzinom, które ich nie posiadają lub ich liczba nie przekracza 5, a status finansowy rodziny jest zdecydowanie lepszy niż rodziny pierwotnej. Obowiązkiem rodziny „obdarowanej” dzieckiem jest: ubrać, wyżywić i wyedukować, a w zamian dziecko pomaga w drobnych pracach w gospodarstwie. Ot taki miejscowy folklor.

Przejeżdżając najważniejszymi arteriami Tongatapu i Nukualofa zauważyliśmy wiele popalonych, zawalonych i bardzo zniszczonych domostw. Tony wyjaśnił nam, że w 2005 roku, pierwszy raz od niepamiętnych czasów, wybuchł strajk ludności żądającej podwyżki płac. Strajk przeobraził się w ogólnonarodową rebelię, która trwała kilka miesięcy. Palono domy i sklepy, których w większości nie odbudowano do dziś z powodu braku pieniędzy. Gdzieniegdzie tylko widać podjęte starania, aby przywrócić ważniejszym budynkom dawny wygląd i funkcje. Najbardziej jednak zdołali odbudować swój interes Chińczycy, przy współudziale rządu Chińskiego, którzy stanowią tutaj liczną grupę.

Tonga to kraj kontrastów, pierwotna monarchia, która nie uległa na przestrzeni wieków żadnym wpływam cywilizowanych i uprzemysłowionych kultur. Kraj o wielu możliwościach, zwłaszcza turystycznych, ale też niezliczonych ograniczeniach, wypływających chociażby z lokalizacji i uwarunkowań kulturowych. Jedno jest pewne - dalej polecieć się już nie da. Aby dotrzeć na archipelag tylko w powietrzu trzeba spędzić 32 godziny, nie licząc czasu na przesiadki. W tak dalekich podróżach nie można planować biegu wydarzeń „na sztywno” (bezwzględnie), bo zbyt wiele spraw jest od nas niezależnych. Woda, cyklon, tsunami, ale też linie lotnicze to żywioły, z którymi się nie wygra. I to było najpiękniejsze w całej tej wyprawie – nieprzewidywalność, zaskoczenie, nowość, nie skomercjalizowany świat i ludzie, inny wymiar postrzegania rzeczywistości. MALO!

powrót


 
 
 
 
Kontakt

 
Załoga SEAMASTER

 
Aktualności

 
Newsletter

 
Powiadom znajomego

 
Do ulubionych

 
Ankieta


 
(C) 2005 Seamaster.pl :: Zastrzeżenia prawne :: Mapa serwisu :: Thanks :: Cape Otway
Nie rób plagiatu stron SEAMASTERa - zostanie to wykryte przez program Copyscape! Aktualności SEAMASTERa