Biblioteka

 
Czartery

 
Rejsy

 
Dla firm

 
Kursy specjalistyczne

 
Konsultacje

 
Pomoc w planowaniu rejsu

 
Szukasz skippera?

 
Przeprowadzanie jachtów

 
Last Minute!



 
 
 
NIEKONIECZNIE PIRACI... ALE KONIECZNIE Z WYSP KARAIBSKICH...
tekst: Małgorzata Jakubowska


Dla lepszej jakości ustaw rozdzielczość 480p

Rejs zaczęliśmy na Martynice, która, podobnie jak Gwadelupa, wchodzi w skład francuskich posiadłości zamorskich na Karaibach (Małe Antyle). Korzystając z Air France dolecieliśmy z Paryża do portowego miasta Fort – de France. Rdzenni mieszkańcy Ameryki nazywali Martynikę Madinina – Wyspa Kwiatów i już pierwsze wrażenie przy wyjściu z lotniska jest oszałamiająco przyjemne. Zresztą co się dziwić Warszawę żegnaliśmy mroźną, a Paryż był paskudnie mglisto-dżdżysty. Tutaj natomiast 27C, lekki wiaterek i rześkie, pachnące powietrze, po letnim deszczu, który zostawił jeszcze trochę kałuż na jezdniach. Przy podmuchach wiatru miło kłaniają się nam palmy na przywitanie. Załoga (która wcześniej się nie znała) zbiera się wokół czarnoskórego kierowcy busa-taxi, który macha kartą z napisem SEAMASTER i jedziemy do mariny. Oczywiście po drodze słuchamy Boba Marleya i zabawnego, gadatliwego kierowcy, który całkiem nieźle mówi po angielsku i ciekawie opowiada o wyspie. W marinie czeka nasz skipper Andrzej Pochodaj i wyczarterowany przez niego katamaran o miłej nazwie „Idole”. To jednostka typu Belize 43 (długość 13m, szerokość 7m, zanurzenie 1.3m, powierzchnia żagli 110m.), posiada 4 dwuosobowe kabiny i 2 łazienki w pływakach oraz obszerną mesę z kambuzem w kabinie środkowej. Już na pierwszy rzut oka wygląda zachęcająco. Bielutko, czyściutko, pachnąco, a na środku mesy wielka, okrągła kanapa wokół stołu – po prostu elegancki livingroom, gdzie można nawet przeprowadzić projekcję filmową dla całej załogi (co później praktykowaliśmy). No rewelacja! Jak pomyślę, na jakich paskudnych łajbach zdarzało mi się pływać na Bałtyku albo Północnym: pleśń, grzyb i ten „zapaszek” po kilku dniach deszczowej pogody. Nie powiem, że takie żeglowanie nie miało swojego, szczególnego uroku, ale TAKI katamaran każdego pozytywnie nastraja do rejsu!

Andrzej wita załogę schłodzonym szampanem! No! No! Myślę sobie, czy to takie miejscowe zwyczaje, czy jakaś chwilowa sympatia do świata i ludzi? Pływałam z Andrzejem na „Śmiałym” i na rejsach szkoleniowo-stażowych nasz kapitan ganiał „gnuśną załogę” - żadnych ceregieli i, jakby to ująć, nie podejrzewałam go o takie miłe ceremonie na początek rejsu, ale może to tutejszy klimat łagodzi obyczaje... Roześmiani idziemy na powitalno-poznawczy wieczór do portowej knajpki spróbować miejscowego piwa i zakosztować wyśmienitych żeberek pieczonych na grillu.
Następnego dnia zaczynamy od zakupów, ształowania, a później to co najprzyjemniejsze wychodzimy z portu i stawiamy żagle. Najpierw w planach mamy zwiedzanie Saint Lucii, a następnego dnia Saint Vincent. Dopóki schowani jesteśmy za wyspą leżymy na siatce i gadamy, jak to super być tutaj w tak cudnych okolicznościach przyrody, kiedy słonko przyjemnie grzeje i suniemy sobie po lazurowym morzu. Za chwilę robi się niezła jazda! Uczepieni siatki między pływakami szalejemy jak rozbrykane dzieciaki: bryzgi wody chlapią i moczą nas całkowicie, jacht podskakuje na falach. Dużo lepsze niż karuzela! No, ale oczywiście „dorosły” kapitan zgania nas stamtąd, gdy zwiększa się rozkołys i pływaki katamarana zaczynają uderzać o fale z większej wysokości! I okazuje się, że słusznie, bo za chwilę to bujanie przynajmniej dla niektórych przestaje być takie zabawne. Przez pierwsze dni rejsu towarzyszy nam dość silny wiatr ok. 5-7 stopni w skali Beauforta. Część załogi jest nieprzyzwyczajona do morskiego kołysania przechodzi chrzest bojowy: uwieszona relingu ogląda latające ryby, wypatruje delfinów i... uważa na pawie. A przede wszystkim z utęsknieniem czeka na ląd.
Obie wyspy do których płyniemy mają wulkaniczny charakter i słynną z urokliwych ogrodów botanicznych. Ich prawdziwą ozdobą są wodospady i wydrążone przez nie sadzawki ukryte w tropikalnych lasach.

Przyjemność kąpieli pod taką wodną kaskadą to czysta rozkosz, zalecana z resztą przez kapitana, bo jak się okazuje, jedyną chyba wadą naszego katamarana, jest awaria wskaźnika wody, więc przez cały czas rejsu, trzeba będzie kontrolować jej zużycie, żeby nie było żadnych niespodzianek.
Na Saint Lucia stajemy na kotwicy w Marigot Bay (jedna z najbardziej malowniczych zatoczek na tej wyspie) i jedziemy wynajętym busem na wycieczkę. Zwiedzamy rezerwat, w którym są wciąż czynne wulkany a tuż za jego granicami płytkie rozlewiska z gorącymi źródłami. Kiedy przybyliśmy tam wieczorową porą niestety były już zajęte przez grupę karaibskich dziewczyn, które nacierając ciało wulkanicznym pyłem – niczym naturalnym pilingiem myły się nic sobie nie robiąc z naszych zaciekawionych spojrzeń. Pewnie męska część załogi chętnie by dołączyła, ale spojrzała na nas groźnie czarnoskóra wielka mamma i... postanowiliśmy nie przeszkadzać. Robimy wspólne zdjęcie, które w oparach siarki prezentuje załogę, a później sami lądujemy w gorących źródłach, ukrytych w buszu.

Na Saint Vincent przypływamy do urokliwej zatoki Wallilabou Bay („Wally-la-boo”) słynnej przede wszystkim z filmowego Port Royal, gdzie rozgrywała się część akcji „Piratów z Karaibów”. To tu miało miejsce słynne podejście do kei a’la Jack Sparrow, czyli dojście „na jajeczko” do pomostu z równoczesnym zatopieniem okrętu i eleganckim krokiem kapitana z sailingu grotmasztu na drewnianą keję. O ile samej techniki żeglarskiej nie polecam to scenę filmową gorąco. Płynąc w kierunku zatoki mijamy charakterystyczną skałę, którą w wykreowanym świecie filmowej fikcji ozdabiali wisielcy - pojmani i w majestacie prawa ukarani piraci.
Na lądzie wciąż znajdują się dekoracje do filmu, stanowiące główną atrakcję dla turystów. Spokojnie niszczeją styropianowe mury i drewniane fasady domów, a także pozostawione w portowych zakamarkach ogromne paki i skrzynie, które budowały tło dla napadu i porwania pięknej córki gubernatora - Elizabeth Swann przez okrutnego i zepsutego do szpiku kości Kapitana Barbosse i opryszków z "Czarnej Perły". Jednak większe wrażenie niż resztki scenografii robi na mnie gęsty, wilgotny, tropikalny las, a właściwie jego ekspansja, gdy pochłania na powrót ten skrawek lądu zamieniony przez ludzi na plan filmowy. Za parę sezonów pośród bujnej roślinności całkowicie zaginie hollywoodzki epizod. Wyspa wciąż sprawia wrażenie dzikiej i mało dostępnej dla turystów. Tubylcy z dystansem obserwują to chwilowe zainteresowanie miejscem ich życia, czasami sprzedają koraliki albo świeżo złowioną rybę, ale głównie podpływają do stojących na kotwicy łodzi, żeby porozmawiać. Podczas jednej z takich wizyt poznajemy Randolfa, który chwali się, że grał w filmie o piratach. Jedne koraliki sprzedaje, drugie daje w prezencie, siedzi na swojej łódce, uśmiecha się i szczegółowo chce przedstawić, w której scenie filmowego widowiska był widoczny. Później rozmawiamy o swoich krajach. Wizja śnieżnej Polski wydaje mu się ciekawa i chętnie by nas odwiedził - Co robisz? – pyta Randolf. Kasia odpowiada krótko i konkretnie: - Pracuję w banku. A ty? Randolf zamyśla się przez chwilę i wymienia: - Palę gandzię, gram w futbol, chodzę na imprezy, szukam dziewczyny...
Skomplikowane życie Randolfa daje do myślenia, to nie jedyna sytuacja, gdzie odmienna mentalność zastanawia. Najbardziej kluczowa zasada sprawdza się tu w 100%: My mamy zegarki - oni mają czas. Na wyspach nikt się nie spieszy, bo niby po co? Jeśli umówiony na 17.00 taksówkarz przyjedzie o 17.45, to przecież wciąż będzie 17.00 z minutami. Mieszkańcy pędzą bimber z trzciny cukrowej (co drugi „budynek”, ma na froncie pozwolenie na wyrób alkoholu), ale przede wszystkim siedzą i rozmawiają ze sobą słuchając muzyki i paląc jointy.

Domki w małych miasteczkach i wioskach porozrzucanych na Sainta Lucia i Saint Vincent zbudowane są z głównie z blachy falistej, dykty, paru desek. Klimat nie wymaga niczego więcej. Widzimy jak kobiety piorą ubrania w rzece. Starszy mężczyzna wyprowadził na pasku prosiaka, niczym pieska na smyczy. Dzieci wieczorem sprowadzają kozy z pastwisk. Tu turyści z zachodniej Europy docierają rzadko, nie ma wypoczynkowych resortów ani ekskluzywnych SPA – czarne, powulkaniczne plaże nie współgrają z obrazem bialutkiego piasku, który promują turystyczne foldery. Można uznać, że główne oznaki cywilizacji to telewizja i ... niestety śmieci. Niegdyś skórki od banana czy mango można było wyrzucić za siebie i las szybko zamienił je na żyzną materię, teraz walają się puszki po Coca Coli, piwie i plastikowe torby...

Zostawiamy pełną kontrastów St. Vincent i przy sporo łagodniejszych warunkach nautycznych płyniemy na kolejną wyspę na trasie naszej wyprawy. Bequia – to największa wyspa Grenadyn. Karibowie nadali jej tę nazwę: „becouya” – co oznacza wyspę chmur. Oni z resztą nie byli tu pierwszymi mieszkańcami, ale Indianie, czy jak się teraz często też mówi Amerindianie albo Arawakowie, którzy przypłynęli tu ok. 300-200 lat p. n. e. z Południowej Ameryki z dorzecza Amazonki. Archeologowie wskazują, że takich grup napływowych było tu z pewnością wiele, a sami Karibowie, od których nazwę wziął cały rejon pojawili się na Bequi krótko przed przybyciem Kolumba na Antyle.
Ze względu na swoje ukształtowanie – cała wyspa tworzy rodzaj naturalnego, osłoniętego z trzech stron portu (główny port wejścia to Port Elizabeth w Admiralty Bay), od zarania swoich dziejów była silnie związana z rybołówstwem, przemysłem szkutniczym i.... wielorybnictwem. W potocznej świadomości to Grenlandia, a nie Karaiby są kojarzone z połowem waleni. Jeden z odwiedzonych przez nas barów dobitnie świadczy, że tu także odbywały się polowania na wieloryby: efektowne wejście z ogromnych żeber, stołki barowe zrobione z kości kręgosłupa, a na ścianach zdjęcia łowczego statku wyposażonego w działko harpunnicze przeznaczonego do tropienia, połowu i holowania wieloryba.
W tym rejonie występuje kilka gatunków płetwali m. in.: sejwal, finwal, płetwal karłowaty. Ale tubylcy szczególnie upodobali sobie humbaka i Bequia po dziś dzień ma zapewniony kontyngent odstrzału do 4 sztuk waleni rocznie (prawo to zostało obecnie zawieszone). Ten wieloryb ma bardzo długie płetwy piersiowe, podobne do skrzydeł, dzięki czemu może płynąć z prędkością do 27 km/h i nurkować do głębokości 250 m pozostając pod wodą nawet 30 minut. Odbywa wędrówki wiosenne do mórz wód polarnych (2-5°C), a jesienią do mórz ciepłych (o temperaturze ponad 20 °C). Dla tego gatunku Morze Karaibskie stanowi stałą trasę migracji, przypływa tu z okolic Kanady i Nowej Funlandii pokonując ponad 2.000 mil i pozostaje tu od stycznia do maja. Słynie z niesamowitych popisów akrobatycznych i ... śpiewu - jego pieśni, zbudowane z niskich dźwięków o wielkiej mocy słyszalne są w wodzie na przestrzeni setek kilometrów. Patrząc na urokliwą zatokę Admiralty trudno wyobrazić sobie krwawe jatki z udziałem tych wspaniałych ssaków.
Ku naszej radości, już w drodze powrotnej, udało nam się spotkać walenia w okolicy St. Vincent. Wielkie fontanny wody obserwowane przez lornetkę oraz wynurzająca się co jakiś czas płetwa ogona zdawały się świadczyć, że mieliśmy do czynienia ze sporym okazem, ale identyfikacja okazała się niemożliwa, bo gdy podpłynęliśmy bliżej wieloryb machnął płetwą i tyle go widzieliśmy.
Zwiedziliśmy jeszcze Friendship Bay na południowo-wschodniej stronie, urokliwy spacer plażą i znajdująca się nad samym brzegiem oceanu urocza Moskito Restaurant, w której warto spróbować tutejszych drinków: bezalkoholowych – wybornych fruit punch (na bazie bananów, melonów i innych owoców, których obfitość tutaj przeogromna) i tych z zawartością rumu wytwarzanego w tych regionach od XVII wieku, kiedy to plantatorzy trzciny pierwszy raz wydestylowali alkohol z melasy. Za namową uśmiechniętej kelnerki wrócimy do tego miejsca jeszcze wieczorem, skuszeni zapowiedzią muzyki na żywo i tańcami na plaży przy rozpalonych ogniskach. I warto było! Zabawa była przednia!
Następnego dnia robimy zakupy na targu i jest to naprawdę fascynująca czynność. Sprzedawanie i kupowanie to nie jest jedynie handel. To rytuał. To życie towarzyskie. To lokalny koloryt, którego nie można pominąć. Adrzej, który już kilkakrotnie zawijał do tego portu, zostaje rozpoznany na targowisku. Mr Prezydent, który zdaje się stać najwyżej w hierarchii sprzedawców – wita naszego skippera, jak najserdeczniejszego przyjaciela. Sam Mr Prezydent wygląda imponująco – ciemnoskóry, wysoki, przystrojony w turban z własnych dredów i uśmiech od ucha do ucha, który prezentuje jedynie trzy przednie zęby (w tym jeden złoty). Oprowadza mnie po straganach, opowiada o sobie i pyta o mnie. Usiłuje powtórzyć imię mojej córeczki: „Grażynka”, niemiłosiernie kalecząc wymowę. Oczywiście przy okazji demonstruje bogactwo tutejszych owoców i warzyw.
Oprócz tych znanych, które są nam potrzebne na jacht pokazuje mi kasawę (maniok jadalny), pochrzyn (jamsy – chiński ziemniak przypominający wyglądem buraka), słodkie ziemniaki, bulwy taro i inne, które pozostają dla mnie absolutnie nieodgadnione. Podobnie jest z owocami: kupujemy mango, cytrusy (które pojawiły się na wyspie w erze kolonialnej), przeróżne odmiany melonów, zielone banany – te przywieźli niegdyś ze sobą niewolnicy z Czarnego Lądu. Mr Prezydent odradza żółte banany, mówiąc, że one są raczej przeznaczone na paszę dla zwierząt i u niego ich nie znajdziemy, owoce drzewa chlebowego smakujące jak nasze ziemniaki czy świetną do smażenia lub grillowania Christophinę. Kupujemy ananasy (ich kolor, smak i zapach nie da się porównać z tymi, które są dostępne u nas w supermarketach), papaję, marakuję, soursop (Guanabana), owoce passiflory, guavę i sama nie wiem co jeszcze. Jeśli na swoim straganie czegoś Mr Prezydent nie ma ... poleca nam stoisko swojego kolegi w rastafariańskiej czapie i u niego po znajomości możemy nabyć brakujące do kambuza produkty. Na finał zostaje targowanie. Przekomarzanie i różne propozycje cen, dorzucanie gratisów i promocje w postaci dodatkowej torebki pomidorów, marchewki czy cebuli - zupełne szaleństwo!

No, ale po zakupach bakisty pełne! Następny etap to Mustique – wyspa milionerów, jak ją określają tubylcy. Tu, co roku odbywa się w Brasil’s Bar słynny bluesowy festiwal. Zatrzymujemy się w zatoce Brittania Bay. To już inny świat: ekskluzywne jachty na kotwicowisku, a na lądzie luksusowe domy, z wypielęgnowanymi trawnikami. W dzień cisza i porządek, a w nocy dźwięki bluesa wykonywanego przez światowej sławy artystów. Na zdjęciach znani i „bardzo znani”, którzy odwiedzają to miejsce (m. in. Mick Jagger, David Bovie czy Jannet Jackson). Ale to, co naprawdę elektryzuje to atmosfera na parkiecie! W roli gospodyni gorąca bluesowa diva Diana Gillespie, która prowadzi festiwalowe spotkania od samego początku, czyli od 1996 roku. Rewelacyjna muzyka w tym zakątku raju, to coś co warto przeżyć samemu. Niezapomniane wrażenia.

Następnego dnia płyniemy do Charlestown Bay na wyspie Canouan, stajemy na kotwicy i dopływamy naszym pontonem (pieszczotliwie przez załogę zwanym bączkiem) do brzegu, gdzie idziemy na drugą stronę wyspy na wycieczkę do rezerwatu fauny i flory oceanicznej. Jednak tym razem aura nam nie sprzyja: na niebie ołowiane chmury, ocean huczy, przewalają się fale, podpłynięcie do rafy byłoby niebezpieczne i musimy zrezygnować z nurkowania. Drogę umilają nam żółwie, których tu duża obfitość i widoki na ocean. Po krótkiej wspinaczce po skałkach mamy ogromną, biała plażę tylko dla siebie.

Przez noc pogoda poprawia się, nieco cichnie wiatr i rankiem płyniemy na Mayreau. Zatoka Salt Whistle Bay podbiła moje serce całkowicie: widok odsłania się powoli i z każdą chwilą staje się piękniejszy. Nikt perfekcyjniej nie zaplanowałby tego miejsca. Woda w zatoce turkusowa odcieniem najbardziej turkusowym z możliwych. Złote palmy na bialutkim piasku, a zwężający się cypel przez szpaler palm ukazuje oceaniczne fale. No chyba sen! Tak pięknie, że bolą oczy!
Wieczorem czeka nas prawdziwa uczta. Świeżo złowione langusty z grilla, z ryżem, warzywami, jedzone na samej plaży. Kuchnia karaibska nie jest zbyt wyszukana, chociaż poszczególne wyspy mają swoje regionalne specjały (no może poza Martyniką, gdzie są widoczne wpływy kuchni kreolskiej i francuskiej). Na Grenadynach jada się głównie owoce morza i ryby – grillowane na ruszcie. Mięso jest towarem luksusowym, trudno je świeże kupić. (Ponoć Karibowie w zamierzchłych czasach gustowali w ludzkim mięsie!). Przy tym bogactwie ryb i wszelkich owoców mięsa nie brakowało nam jakoś szczególnie. Pokładowym specjałem okazał się tuńczyk – świeży, zakupiony od rybaków, przyrządzony był na wiele sposobów. Z kulinarnych eksperymentów polecam własny patent tuńczyk pokrojony w dzwonki i macerowany w polskiej „Przyprawie miodowo-pikantnej do żeberek”, następnie smażony i podany w sosie pomarańczowym do pysznego marokańskiego ryżu. Delicje!
Na Mayreau zostajemy dwa dni. Wszyscy są zauroczeni tym miejscem.
Sobotnie popołudnie spędzamy w miasteczku, które znajduje się na wzgórzu, oglądamy rzymsko-katolicką kaplicę, rozmawiamy z bardzo przyjaźnie nastawionymi do nas mieszkańcami, a wieczorem odwiedzamy restaurację Roberta. Lokal utrzymany jest w rastafariańskich barwach: czerwony, czarny, zielony i złoty, dodatkowo przyozdobiony wszelkimi możliwymi flagami narodowymi (trochę żałowaliśmy, że nie było polskiej). Rastafarianie wierzą, że są jednym z zagubionych plemion Izraela i że pewnego dnia wyzwolą się spod mocy Babilonu (zepsutego świata białych) i powrócą do Ziemi obiecanej czyli Syjonu. Właściciel restauracji ma oczywiście włosy zaplecione w dredy, a w dłoni nieodłącznego skręta z marihuany, trudno nie zwrócić uwagi na wielki złoty sygnet na jego palcu. Na ścianie obok obrazu Czarnej Madonny wisi portret Boba Marley’a. Czemu się dziwię, przecież Marley był „Rasta Prorokiem”. Patrzy na nas z góry i uśmiecha się, podobnie jak Robert, który kręci się między stolikami, dbając, aby z głośników sączyła się reggae, co chwilę podchodzi i pokazuje, że jesteśmy jego przyjaciółmi „By heart”.

Rankiem płyniemy na Palm Island. Cała wyspa jest praktycznie zamkniętym kurortem, ale dostępna plaża wynagradza wszelkie niedogodności. Piasek to nie piasek, ale zmielony przez morze biało-różowy pył z rafy koralowej.
Ogromną atrakcją tego rejonu jest rezerwat Tabago Cays (The Tabago Cays Marine Park), który został założony w 1997 roku i obejmuje pięć niezamieszkałych wysp: Petit Bateau, Petit Rameau, Jamesby, Baradal, Petit Tabac. Zwiedziliśmy jedną z nich, gdzie ogromną atrakcją były iguany. Czatując z aparatem na spojrzenie małego smoka, dotknęłam parzącej rośliny. Ups!!! Niezłe bąble! Andrzej musi dodać: A nie mówiłem, żeby uważać... No, ale wapno w dużej dawce łagodzi obrzęk. Znaczy się będzie ok...
Rafy koralowe są tu wspaniałe. Znajdują się zaledwie 2-4 metry pod powierzchnią, więc żeby je podziwiać nie jest praktycznie potrzebny żaden specjalistyczny sprzęt nurkowy. Bogactwo kolorów podwodnego świata, przeróżne gatunki ryb, koralowców (w tym wspaniałe okazy mózgowników), ukwiałów, a wszystko to oglądamy przy rewelacyjnej pogodzie, bo wiatr ucichł i krystalicznie czysta woda była niczym nie zmącona, chyba, że naszymi płetwami...
Do atrakcji, które spotkały nas na tym atolu trzeba dodać pływanie z żółwiami morskimi, które całym stadkiem pasły się na podwodnej łące, spotkanie z barakudą podczas nurkowania, a także odwiedziny... rekina. No ściślej 1,5 metrowego rekina rafowego, który przypłynął pod nasz katamaran zwabiony resztkami sprawianego tuńczyka, który został zakupiony na kolację. Co robi polska załoga na hasło: Rekin!?? No oczywiście rzuca się do wody! Żeby zobaczyć na własne oczy, jak zwabiona bestyja pożera głowę ryby!
Tabago Cays to magiczne miejsce także ze względu na spektakle wschodzącego i zachodzącego słońca. Żal stąd odpływać! Jeden z najpiękniejszych kawałków świata, jakie widziałam...

Dla nas zaczyna się czas powrotu. Zaplanowana jest jeszcze przez Andrzeja wycieczka na St. Vincent, ale wiatr nam nie sprzyja... Możliwe, że dotrzemy do zatoki zbyt późno i zwiedzanie miasteczka oraz wycieczka do rezerwatu i plantacji bananów nie będzie wykonalna. No nie powiem byłoby szkoda! Na szczęście 8-godzinna żegluga kończy się w zatoce Chateaubelair (St. Vincent) o 15.00. Szybko się organizujemy i zdążymy jeszcze zrealizować nasze plany. Co prawda, nie uda nam się zjeść banana prosto zerwanego z drzewa (są jeszcze niedojrzałe), ale ogród botaniczny, do którego przechodzi się po wiszącym moście zbudowanym z bambusa jest warty polecenia. Ukryty w dżungli wodospad sprawia niesamowite wrażenie. A kąpiel pod strugami wodnych biczy super orzeźwiająca! Wokół rozbuchana roślinność: palmy, ogromne drzewiaste paprocie i kilkunastometrowe zarośla z bambusów. Wszystko skąpane w złotych barwach zachodzącego słońca. Leżę zanurzona w tej naturalnej wannie pod kaskadą i nie chce mi się wychodzić z ciepłej wody. Widowisko jak z raju, pieści niemal wszystkie zmysły.
Wieczorem wracamy do naszego Idola. (Przypomnę to nazwa jachtu, żeby Andrzej nie pomyślał, że to o nim). Przewodnik opowiada o współczesnych piratach i trochę napędza nam stracha. Noc w zatoce mija spokojnie – tyle że musimy obyć się bez projekcji filmowej (takie małe zboczenie zawodowe), bo padła nam przetwornica. No jakiś mały pech na rejsie musi być! Ruszamy bladym świtem, czyli 7.00, a nasz miły, wspaniałomyślny, wyrozumiały kapitan pozwala dziewczynom pospać dłużej. Wiatr trochę odkręcił (a miały być stałe wiatry!) i na wieczór udaje nam się dotrzeć do Rodney Bay (St. Lucia) na postój w kosmopolitycznym centrum żeglarskim. Elegancko i europejsko. Prawdziwy powrót do cywilizacji, czyli dla mnie przede wszystkim powrót do... kawy z ekspresu.
Następnego dnia płyniemy już na Martynikę. Na pożegnanie z Karaibami dostaliśmy jeszcze w prezencie krwistoczerwony zachód słońca. "By, By..." Karaibskie Morze!

Ps. Podziękowania dla Andrzeja. Rejs przygotowany i zaplanowany bardzo dobrze, pozwala zobaczyć nie tylko karaibskie typowe obrazki, ale także Karaiby bardziej dzikie i zaskakujące. Gorąco polecam! Pozdrowienia dla załogi: Kasi, Luizy, Beaty, Agnieszki, Marcina, Tomka i Darka. Miło było Was poznać i wspólnie spędzić ten czas.

powrót


 
 
 
 
Kontakt

 
Załoga SEAMASTER

 
Aktualności

 
Newsletter

 
Powiadom znajomego

 
Do ulubionych

 
Ankieta


 
(C) 2005 Seamaster.pl :: Zastrzeżenia prawne :: Mapa serwisu :: Thanks :: Cape Otway
Nie rób plagiatu stron SEAMASTERa - zostanie to wykryte przez program Copyscape! Aktualności SEAMASTERa