Biblioteka

 
Czartery

 
Rejsy

 
Dla firm

 
Kursy specjalistyczne

 
Konsultacje

 
Pomoc w planowaniu rejsu

 
Szukasz skippera?

 
Przeprowadzanie jachtów

 
Last Minute!



 
 
 
PRAKTYKA OCEANICZNA 2008: Z POCHODAJEM W ŚWIAT!
tekst: Michał Wilczyński


Dla lepszej jakości ustaw rozdzielczość 480p

W połowie kwietnia 2008 roku dziewięcioro Polaków wyrusza do Radazul na Wyspach Kanaryjskich z różnych części Europy, Anglii, Belgii, Danii, Hiszpanii i Polski na spotkanie przygody oraz naszego guru kapitana. Trzytygodniowy rejs przez Atlantyk i sporą część akwenu Morza Śródziemnego organizuje nam firma SEAMASTER. Z założenia rejs ma mieć silny aspekt szkoleniowy, stąd jego nazwa: „Praktyka oceaniczna”. Potwierdzeniem tego będą „lekcje” z meteorologii, nawigacji czy planowania rejsów jakich udzieli nam skiper dzieląc się swoją wiedzą i doświadczeniem zgodnie z zasadą: „Żegluj z siłami natury a nie przeciw nim”. Załoga to ośmiu gotowych na wszystko chłopów w wieku od 36 do 69 lat. Ale jak się okaże na oceanie, jedyna kobieta najmłodszy załogant, będzie najtwardszym jej składnikiem. Wszyscy ze sporym doświadczeniem morskim. Skipera tej czeredy przedstawiać nie trzeba. Wystarczy nazwisko: Andrzej Pochodaj! Bavaria 49 stanie się naszym domem na trzy tygodnie.

Z Radazul wypływamy 13-go (!) w niedzielę dość wcześnie rano zakładając, iż wachta kambuzowa poda nam śniadanie już na oceanie. Krótka fala, nieznośny rytm uderzeń dziobu jachtu, kołysanie na boki tej opasłej łajby, ku uciesze kambuza rozwiewają nadzieje na apetyt sporej części załogi. Niektórzy pocieszają się, iż jest szansa na schudnięcie. Wieje dość silna połówka i pomykaliśmy żwawo, a po kilkunastu godzinach testu Neptuna, rytmice pracy wacht na pokładzie, apetyt powrócił ze zdwojoną siłą. Kambuz chcąc nie chcąc, klnąc latające w messie gary pichcił zasługując na kulinarne Oskary. Do Funchal na Maderze wchodzimy we wtorek późnym popołudniem. W marinie miejsc brak! Na polecenie obsługi cumujemy burtą do jakiegoś kutra, ale w odpływie keja jest 2 metry nad głową. Pomysły na wyjście na ląd załoga miała rozmaite: klasyczna wspinaczka bez asekuracji lub z użyciem lin, drabinek i pętli. Wreszcie czy to sprawność fizyczna czy to desperacja w chęci zakosztowania miejscowych specjałów morskich dość, że załoga w komplecie, acz nie bez sińców wywindowała się na betonowe nabrzeże. Wieczorny spacer po bogatym w egzotyczne rośliny Funchal zaostrza apetyty, zatem po dłuższym poszukiwaniu koniecznie oddalonej od portu restauracji, cumujemy w tajemniczym zakątku. Lista dań i ich nazwy zaskakują wytrawnych smakoszy z załogi. Rzeczywistość przerosła lekturę. Cena za wykwintne dania z frutti di mare nie przekroczyła 15 euro. Następnego dnia rano wynajętym w marinie mikrobusem zwiedzamy wzdłuż i wszerz Maderę. Kipiąca roślinność w kontrascie z surowością gór wulkanicznych zaskakuje. Północna górska część wyspy zatrzymuje masy chmur napływających z północy co powoduje, iż jest bardzo mglisto i wilgotno. Entuzjaści plażowania nie mają tu czego szukać. Wybrzeża Madery pionowymi ścianami schodzą do oceanu, drogi wiją się wąziutkimi tasiemkami bez możliwości mijania się w wielu miejscach. Za to rośnie tu wszystko co służy zdrowemu odżywianiu; banany, figi, winogrona, bakłażany, znakomite pomidory a także trzcina cukrowa z której „pędzi” się różne alkohole. Południowa strona Madery jest słoneczna i gorąca.

Czas wracać do żeglowania. W środę wieczorem wychodzimy na ocean biorąc kurs na Kadyks. Pojawiają się fronty niżowe, na nocnej wachcie widzimy dwukrotnie jak budują się cumulonimbusy na szczęście „rozładowane” niezbyt mocnym deszczem, ale i tak potrafi wiać w porywach 38-42 węzły, choć standartowo „tylko” 30-36. Na szczęście utrzymujemy kurs baksztagowy. Płyniemy pod fokiem, a i tak robimy przeciętnie 8-9 węzłów. W pierwsze 27 godzin (w tym 3 na silniku koło wyspy) zrobiliśmy 220 mil! W dzień pokazuje się słońce i załoga w komplecie pojawia sie w kokpicie. Przejście dwóch sporych fal przez kokpit zniechęca załogę do wygrzewania ciał na pokładzie. Tuż przed Kadyksem równą i dość szybką żeglugę na kilkanaście minut zakłóca szkwał nadchodzący z prędkością 50 węzłów. Zimna krew skipera, szybka reakcja załogi uniemożliwia jakiekolwiek problemy. Do Kadyksu wchodzimy w niedzielę późnym popołudniem. 620 mil oceanicznej podróży pokonaliśmy w 92 godziny! Niezły wynik!
Marina słabo osłonięta, ale keje nowe i miejsce znajdujemy tuż przy wejściu. Marina jest w stałej budowie od 16 lat. I nie dziwota skoro w poniedziałek widać 3 robotników na placu budowy, a i to spoglądających tęsknym wzrokiem w stronę pobliskiego barku. Ale w marinie są przyzwoite łazienki. Rzucamy się do prysznicy a część z nas okupuje pralkę automatyczną. Wieczorem idziemy na miasto. Bogate domy, umocnione brzegi, bastiony świadczące o niegdysiejszej potędze tej morskiej twierdzy, bazy Wielkiej Armady robią na nas wielkie wrażenie. Nocą wąskie uliczki starego miasta, liczne palmy i sympatyczne bary, kawiarnie, restauracyjki potęgują urok tego starego hiszpańskiego portu. Tego wieczoru znajdujemy przytulny bar toreadorów w którym popijając winem kosztujemy różnorakie specjały hiszpańskie podawane jako przekąski zwane w Hiszpanii tapas. Cały następny dzień także zwiedzamy miasto, gdyż chcemy dopłynąć do Gibraltaru o wschodzie słońca. W nocy rozbudowuje się rozległy wyż i wiatr zdycha, odpalamy silnik i pyr, pyr telepiemy się do słupów Herkulesa. W nocy przechodzimy przez miejsce bitwy floty angielskiej po dowództwem Nelsona z połączoną francusko-hiszpańską pod komendą Villeneuve’a i Graviny. W takich momentach wiedza historyczna naszego skipera jest nieoceniona. Poznajemy szczegóły tej bitwy morskiej tak ważnej dla historii Europy.

Wraz z wyłaniającym się słońcem z wód Morza Śródziemnego widzimy charakterystyczną skałę Gibraltaru. Jest poniedziałek godzina 06:35. Kto żyw wyłazi z koji z naręczami elektroniki by filmować, fotografować lub tylko podziwiać. U podnóża dziesiątki statków, głównie tankowców i bunkrowców. Morze Śródziemne jak Śniardwy – gładź! Marina porządna, ale zatłoczona. Idąc do Gibraltaru trzeba pamiętać o rezerwacji a przed wejściem uprzedzić przez VHF kapitanat o zamiarze wejścia. Marina nie jest imponująca a wszystkie jachty przepływające mimo słupów Herkulesa chcą zacumować w tym malowniczym miejscu. Od rana zwiedzamy jaskinie, tunele, witamy się z małpami na skałach. Ze skał patrzymy na lotnisko i zamyślamy się nad fragmentem naszej historii: tragicznej śmierci generała Sikorskiego. Końcowym akcentem naszego pobytu na Gibraltarze jest spacer po uroczym ogrodzie botanicznym i drobne zakupy prezentów dla naszych bliskich.
Po południu płyniemy do brzegów Afryki. Na kursie jest Ceuta. Tylko trzy godziny i wchodzimy do portu. Wreszcie obszerna i wygodna marina właściwie w centrum miasta, jednakże przychodzimy wieczorem i biuro jest zamknięte, tak więc nie ma kto nam wydać kluczy do toalet i prysznicy. My Polacy nie poddajemy sie łatwo i wreszcie w dalekim końcu portu znajdujemy kontener z upragnioną bieżącą wodą. Natychmiast po ablucjach załoga w pełnym składzie wyrusza na poszukiwanie atrakcji kulinarnych. Decyzja jest jednomyślna: idziemy do restauracji marokańskiej. Przy pomocy arabskich tubylców trafiamy w urocze miejsce przy malowniczych sztucznych oczkach i strumykach, mnóstwem palm i egzotycznych roślin. Bywalcy w krajach arabskich namawiają na jagnięcinę. I Ci co skorzystali z tej rady raczej długo nie zapomną delikatności i unikalnego smaku tej potrawy. Ogrom przystawek, obfitość głównych dań i relatywnie niska cena (zwłaszcza w porównaniu do cen warszawskich), do końca rejsu będzie wspominana z rozrzewnieniem. Następnego dnia, wobec kwietniowego upału szczególnie wytrwali globtroterzy wybierają się zwiedzać odległe fortalicje, zaś żeglarze lubiący relaks i kąpiele udają się na plażę i do parku wodnego.

Z Ceuty wychodzimy w środę 23 kwietnia po obiedzie biorąc kurs na Almeirę w hiszpańskiej prowincji Andaluzja. Późnym popołudniem otacza nas ogromne stado delfinów, około 40 osobników. Baraszkują wokół jachtu a 7-8 ustawia się przed dziobem i wobec załogi wiszącej na koszu wyczyniają pokazy niebywałej zręczności. Nasze nogi dyndają na burtach a grzbiety delfinów śmigają 1,5-2 metry od naszych stóp. Mamy wrażenie jakiejś formy komunikacji między nami a nimi. Delfiny od czasu do czasu układają się na boku by obserwować nasze reakcje. „No jak podobało się ?” – zdają się mówić ich figlarne oczy, a my jak banda dzikusów pohukujemy i klaszczemy by przekazać nasz entuzjazm. Po godzinie bohaterowie i widzowie są zmęczeni, delfiny nas opuszczają.
Wczesnym popołudniem, w czwartek wchodzimy do dużego portu handlowego Almeiry. W marinie miejsc właściwie nie ma, ale zajmujemy pierwsze wolne wyraźnie należące do stałego klienta. Na szczęście okazuje się, że na jedną noc możemy zostać. W basenie Morza Śródziemnego, zwłaszcza na wybrzeżu hiszpańskim poważnym problem dla jachtów „wędrujących” jest brak miejsc do zacumowania, nawet poza sezonem letnim. Miejscowi „posiadają” jachty, przyjeżdżają w weekendy. Posiedzą, wypiją wino na pokładzie i odjeżdżają. Jacht jest odpowiednikiem ogródka działkowego w Polsce. Niestety, mimo widocznej modernizacji wielu marin, finansowanej także ze źródeł Unii Europejskiej nie widzieliśmy kei dla gości, jak to ma miejsce w Wielkiej Brytanii czy Francji. W Almeirze piękny jest monumentalny zamek Maurów wraz z systemem murów obronnych, którego początki sięgają VIII wieku. Urocze jest także stare miasto z widocznym planem zabudowy arabskiej dzielnicy kazby. Następnego dnia skoro świt znaczna część załogi pod wodzą skipera udaje się pociągiem do Granady z ambitnym planem zwiedzenia Alhambry. Główny cel nie został osiągnięty, gdyż bilety trzeba rezerwować ze znacznym wyprzedzeniem, nawet poza sezonem turystycznym. Jednakże Granada jest tak pięknym miastem, że zrekompensowała w części zawód wycieczkowiczów.

Wzdłuż wybrzeża Hiszpanii płyniemy na północ do Cartageny. Ukryta za wzgórzami zatoka a nad nią miasto okazały się być jednym z najbardziej urokliwych miejsc jakie odwiedziliśmy w tym rejsie. Cumujemy tuż po północy w niedzielę 27 kwietnia do nabrzeża a właściwie deptaku miejskiego, przy którym już stoją dwa spore żaglowce. Nasza 15 metrowa Bavaria też nie ułomek. Od rana na nabrzeżu trwa festyn młodzieżowy, kawiarnie i bary wypełniają się, a nabrzeżem po mszy spacerują wystrojone niedzielnie hiszpańskie rodziny. Nasza biało-czerwona bandera pod salingiem (jacht nosi banderę hiszpańską) budzi spore zainteresowanie. Wypucowany i sklarowany jacht to dobra reklama polskiego żeglarstwa. Cartagena jest niewielkim miastem skupionym nad zatoką. O długiej jej historii świadczą zabytki architektury rzymskiej: amfiteatr, bazylika chrześcijańska oraz mauretańskiej: zamek na wzgórzu, i pięknej hiszpańskiej zgrupowanej wzdłuż głównego deptaku do portu. W niedzielne popołudnie deptak jest głównym miejscem spotkań towarzyskich i rodzinnych. Pięknie wystrojone panie prezentują na tę okazję jubilerski dorobek potomków konkwistadorów. Po prezentacji dokonanej w czasie nieśpiesznego spaceru, wymianie uprzejmych zdań z sąsiadami i znajomymi, czas na zajęcie miejsca w kawiarni lub czekoladerii (co za czekolada !!!) i podjęciu obserwacji innych spacerowiczów.

Następnego dnia rano z żalem opuszczamy Cartagenę, ale Ibiza czeka. Północny słaby wietrzyk sprzyja naszym planom żeglowania na wschód. Niestety wiaterek dość szybko traci siły i musimy skorzystać z naszego silnika. Nocą 28/29 kwietnia wchodzimy do mariny na Ibizie. Miejsca owszem są, ale takiego bałaganu z cumami i mooringami jeszcze nie dane nam było widzieć. Podchodzimy rufą do jakiejś wolnej przestrzeni i w ciemościach nocy słychać głosy Rodaków ostrzegające nas o leżących w wodzie przy kei betonowych blokach, błyskawiczne odejście i szukanie kolejnego miejsca. W kolejnym miejscu jacht stojący dziobem do kei a mooring idący skośnie zaknagowany jest na rufie. W ten sposób zajęto 6 metrów kei. Wreszcie „wbijamy” się pomiędzy dwa cruisery. Dwie główne wyspy Balearów podzielone są przez turystów w sposób następujący: Ibiza dla Anglików a Majorka dla Niemców. Zjawisko mieszania jest dość wyjątkowe. Ibiza ma piękne stare miasto malowniczo wspinające się po zboczach wzgórza zwieńczonego murami twierdzy Filipa V i Izabeli Katolickiej i górującej XV-wiecznej katedry. Włóczenie się wąskimi, krętymi uliczkami obudowanymi starymi domami przynosi namiastkę klimatu starej Hiszpanii. Wieczorem znajdujemy urokliwą restauracyjkę i wprost w uliczce siedzimy całą dziesiątką degustując dobre hiszpańskie wina i wykwintne dania za umiarkowaną cenę.
Po śniadaniu nieśpiesznie płyniemy wzdłuż wybrzeża Ibizy podziwiając fantastyczne geologiczne formy skał. W dwóch malowniczych zatoczkach skiper przeprowadza praktyczne ćwiczenia stawania na kotwicy. Co bardziej ambitni żeglarze postanawiają zweryfikować swoje umiejętności pływackie w zimnej wodzie. O tej porze roku temperatura wód Morz Śródziemnego nie przekracza 16-18C. Brr, ale zimno! W Święto Pracy 1 Maja dopływamy do Palma di Mallorca i w dodatku w pobliże kei ”ludzi pracy” przy której zacumowane są ich jachty warte wiele milionów euro każdy. Na kei stoją samochody popularnych marek jak Ferari. Zmykamy chyżo do kei Alboranu – armatora naszego jachtu. Po sklarowaniu jachtu, obsługa przynosi nam szampana w kubełku z lodem. Przepłynęliśmy 1500 mil morskich bez żadnych przygód. Przez trzy tygodnie zżyliśmy się i ciężko będzie się rozstawać.
powrót


 
 
 
 
Kontakt

 
Załoga SEAMASTER

 
Aktualności

 
Newsletter

 
Powiadom znajomego

 
Do ulubionych

 
Ankieta


 
(C) 2005 Seamaster.pl :: Zastrzeżenia prawne :: Mapa serwisu :: Thanks :: Cape Otway
Nie rób plagiatu stron SEAMASTERa - zostanie to wykryte przez program Copyscape! Aktualności SEAMASTERa