Biblioteka

 
Czartery

 
Rejsy

 
Dla firm

 
Kursy specjalistyczne

 
Konsultacje

 
Pomoc w planowaniu rejsu

 
Szukasz skippera?

 
Przeprowadzanie jachtów

 
Last Minute!



 
 
 
PRAKTYKA OCEANICZNA 2010
tekst i zdjęcia: Danuta Kidawa

W ciągu niemal trzech tygodni na przełomie kwietnia i maja 2010 przeżyłam wiele życiowych premier. Pierwszy raz kołysałam się na oceanicznej fali, pierwszy raz brałam udział w wykładach, pierwszy raz mieliśmy problem, by w ogóle dostać się do portu zaokrętowania...

Mój dziewiąty rejs pozostanie niezapomniany z wielu względów, ale na początek wspomnę o dwóch. Po pierwsze był to pierwszy rejs w moim życiu, który słusznie nazywał się „szkoleniowy”. Skipper włożył wiele wysiłku w to, by przekazać nam trochę swojej wiedzy, był świetnie przygotowany do wszelkich zajęć, chętnie odpowiadał na pytania i nie udawał, że żeglarstwo to wiedza tajemna dostępna jedynie szczęśliwym wybrańcom losu. Poznaliśmy go jako profesjonalistę, a nie kogoś, kto z braku własnych umiejętności zrzuca działania (na przykład nawigację) na załogę. Po drugie, rejs zaczął się w dość nietypowy sposób. Kilka dni przed planowanym wylotem wybuchł wulkan na Islandii i wypuszczony przez niego pył sparaliżował lotnictwo w Europie. Nie było wiadomo, kiedy sytuacja wróci do normy, a przynajmniej kiedy zostanie otwarta przestrzeń powietrzna nad Niemcami, więc w piątek, 16 kwietnia, rozpoczęliśmy podróż, nie wiedząc, kiedy i jak ją zakończymy.
Pierwszy wyjazd na lotnisko Tegel w Berlinie zaowocował jedynie zmianą rezerwacji biletów na najbliższy możliwy termin. Trzy dni później zjawiliśmy się w terminalu ponownie i tym razem, bez dalszych problemów, całą siódemką polecieliśmy przez Norymbergę na Teneryfę…

My i nasz tymczasowy dom


Skipperem był Andrzej Pochodaj. Najkrócej mówiąc, świetny facet. Pierwszy raz mieliśmy wykłady i mogliśmy się wiele nauczyć. Pierwszy raz kapitan gotował załodze, jeśli załoga nie była w stanie lub po prostu nie miała pomysłu. Pierwszy raz (poza rejsami na s/y Merkury, gdzie nie ma innej możliwości) kapitał spał w mesie, a nie we własnej kabinie i był dostępny 24h na dobę. Pierwszy raz nie musieliśmy czekać na święte kapitańskie „smacznego” podczas posiłków. Podsumowując, bardzo chętnie znów z tym człowiekiem wypłynę. I to niedługo!
Poza Andrzejem i mną w załodze było jeszcze dwóch mężczyzn i trzy kobiety. Średnia wieku wynosiła mniej więcej 40 lat. Wszyscy raczej spokojni, a z Ulą, która była „na służbie” moją towarzyszką, przegadałam wiele nocnych godzin. Funkcji oficerskich nie posiadaliśmy – byliśmy po prostu podzieleni na trzy dwuosobowe wachty – choć kapitan zwykle kierował wskazówki do osób bardziej doświadczonych.
Jacht nazywał się Alboran XXXI Saoco, przy czym pierwszy człon i numer są charakterystyczne dla właściciela, a ostatni to nazwa właściwa. Typ jachtu to Oceanis 43. Dla siedmiu osób był bardzo wygodny – miał cztery dwuosobowe kabiny i w portach nawet skipper spał poza mesą (jachtowym salonem). Niestety nie był to jacht dostosowany do trudnych warunków i średnio sobie takie warunki na nim wyobrażam. Przykładem mogą być choćby głupie szafki na talerze, w których na falach wszystko latało i niemiłosiernie hałasowało.

Słoneczne początki

Przylecieliśmy na Teneryfę we wtorek, 20 kwietnia. Wyspa mocno mnie rozczarowała. Szarobura, nieciekawa, w miejscowościach duże zatłoczenie domów… Nie chciałabym tu przyjechać na wakacje, choć podobno są na niej ładniejsze miejsca. Niestety innych Wysp Kanaryjskich nie widzieliśmy.
W dzień przylotu niewiele więcej się działo. Z lotniska pojechaliśmy większą taksówką do mariny Radazul, położonej znacznie poniżej autostrady, z której prowadziły na dół szerokie serpentyny wijące się między domami. Po przekąsce w miejscowej restauracji i kufelku piwa, wrzuciliśmy bagaże na jacht i w trójkę pojechaliśmy na zakupy, robione zgodnie z przygotowaną przy piwku listą aprowizacyjną. Wieczorem prysznic, krótkie szkolenie wstępne, podział na wachty… Spodobał mi się układ wacht, zgodnie z którym pięć posiłków ma stałe pory i są one przygotowywane przez aktualną wachtę nawigacyjną. Fajne, bo nikt nie spędza całego dnia w kuchni i gotowanie nie zabiera cennego czasu odpoczynku.
Wypłynęliśmy w środę rano, obierając kurs na Maderę, przechodząc w międzyczasie dalszy ciąg szkolenia. Początkowo płynęliśmy na silniku, ciesząc się ciepłem i słońcem, ale za wyspą wiatr nieco się wzmógł i mogliśmy postawić żagle. Większość z nas odczuwała pewien dyskomfort, więc gotowaniem obiadu zajął się Andrzej. Możliwy kurs jachtu nie do końca pokrywał się z idealnym, więc cel podróży zbliżał się bardzo powoli. Pierwszej nocy na morzu miałam wachtę od północy do czwartej rano. Świecił księżyc, nie było widać ani jednego statku…

Wulkaniczna piękność


Kolejne dwa dni były słoneczne, ale niezbyt gorące. Początkowo płynęliśmy na żaglach, potem na silniku. Przez chwilę widzieliśmy obok jachtu pierwsze delfiny, a nawet jednego wieloryba, którego jednak bardzo szybko straciliśmy z oczu. Madera była coraz bliżej… Zacumowaliśmy w marinie Funchal w piątek po południu, po 56 godzinach podróży. Wieczorem poszliśmy na spacer i planowaną kolację.
W sobotę rano wyjechaliśmy na wycieczkę. Opowieść o Maderze mogłaby być długa, ale nie starczyłoby wówczas miejsca na pozostałe atrakcje rejsu. Wspomnę więc tylko, że wycieczka trwała 9 godzin i prowadził ją bardzo fajny kierowca-przewodnik, który zawiózł nas do muzeum wulkanologii (spacer korytarzami pozostałymi po lawie, wystawa, film o powstaniu wyspy, niby-wyprawa do wnętrza ziemi, film 3D o wybuchu wulkanu w bardzo śmiesznych okularach), w kilka miejsc widokowych, na pyszny lunch w uroczym miejscu i na cudowne klify, które uznałam za jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Przez cały dzień patrzyliśmy na zupełnie wyprasowany ocean, co nie wróżyło najlepiej czekającej nas żegludze.
Wycieczka była super, ale wróciliśmy z niej o pół godziny za późno i niestety zamknięto nam stację benzynową. Bez zatankowania nie było mowy o kolejnym, bardzo długim etapie rejsu, więc zostaliśmy w Funchal na kolejną noc. Pod wieczór poszliśmy jeszcze do pobliskiego parku, a przez snem zrobiliśmy sobie ucztę – winko, sery i kabanosy. Palce lizać! Kilkanaście godzin w plecy nie było dobre, ale za to spokojnie przespałyśmy z Ulą wachtę 00.00-04.00 :-)


Oceaniczna szkoła


Wyruszyliśmy w niedzielę o 9-tej, wcześniej zostawiając majątek na stacji paliw. Czekał nad dwukrotnie dłuższy dystans i prawie tydzień bez kontaktu ze światem. Początkowo płynęliśmy na silniku, ale ocean nie był już taki gładki, więc była nadzieja na wiatr. O 12.00 mogliśmy postawić żagle i w końcu normalnie pożeglować.
W nocy wiatr wzmógł się do 5-6 st.B i tak wiało cały poniedziałek i kolejną noc. We wtorek rano wiatr zaczął słabnąć i ponownie uruchomiliśmy silnik. Jechaliśmy na nim aż do Gibraltaru z małymi przerwami, podczas których wiało mocno i w dziób. W Gibraltarze zacumowaliśmy w nocy z czwartku na piątek. Niestety z braku wiatru i czasu (trzydniowe opóźnienie rejsu) nie udało nam się zawinąć do portu w Kadyksie.
Podczas drugiego etapu rejsu ważnym elementem dnia stały się lekcje. Każdego popołudnia w okolicach obiadu i „five o’clock” spotykaliśmy się na pokładzie, by posłuchać o meteorologii, nawigacji i planowaniu rejsu. Na zajęciach z meteorologii poznaliśmy trochę teorii o frontach, niżach, wyżach, wiatrach gradientowych i bryzach. Natomiast zajęcia z nawigacji rozpoczęły się od prezentacji układu Słońce – Ziemia – Księżyc i sił w nim działających, a następnie uczyliśmy się obliczać wysokość pływu w portach głównych i dołączonych. Zajęcia były połączone z ćwiczeniami praktycznymi – każdy otrzymał zestaw pomocy naukowych i można było w wolnych chwilach pobawić się ołówkiem, co też – jako pilni uczniowie – czyniliśmy.

Dwie enklawy


W piątek przed południem zwiedzaliśmy Gibraltar, biorąc – podobnie jak na Maderze – busa z kierowcą-przewodnikiem. Objazd najważniejszych miejsc (w tym punktów widokowych, przepięknej jaskini i dawnych tuneli wojennych) zajął nam dwie godziny. Potem poszliśmy na spacer do ogrodu botanicznego, a następnie powoli wróciliśmy główną ulicą na jacht, zatrzymując się po drodze na piwo, lunch i zakupy. Ciekawostkami były wszędobylskie poza centrum miasta małpy oraz bardzo wąska droga, którą jechaliśmy, a na której zakręty brało się na dwa razy. O 17.00 wypłynęliśmy do Ceuty, by wieczorem pójść na arabską kolację. Niestety ulubiona knajpka skippera była zamknięta, więc po krótkim spacerze wylądowaliśmy w innym miejscu. Rybka o dziwnej nazwie monkfish była przepyszna.
Pochód, a potem w poprzek Śródziemnego!
Przedpołudnie międzynarodowego Święta Pracy spędziliśmy w Ceucie. Rano poszliśmy na spacer po mieście, szukając m.in. fortyfikacji, a następnie – z trudem się dogadując, bo nikt nie zna angielskiego – wynajęliśmy dwie taksówki i zafundowaliśmy sobie objazd okolicy. Panowie kierowcy nie byli tym razem przewodnikami, ale nasz próbował nam coś opowiadać, choć znajomość hiszpańskiego nie była domeną nikogo z naszej załogi (poza nieobecnym na wycieczce kapitanem). Pojechaliśmy m.in. do punktu widokowego, z którego było widać Gibraltar.
Po wycieczce poszliśmy jeszcze na kawę (tego świątecznego dnia czynne były chyba tylko kawiarnie), a następnie pod prysznic. W międzyczasie zaliczyłam pochód pierwszomajowy. A co! :-)


Wypłynęliśmy po 14-tej i od razu było wesoło, bo wiało w plecy z siłą 6-7 st.B i mieliśmy duże fale, co powodowało problemy ze sterowaniem u pełniącej właśnie obowiązki wachty. W największym wietrze (w miejscu, gdzie wyraźnie odczuwalny był efekt dyszy w Cieśninie Gibraltarskiej), za sterem stał więc skipper, a dopiero potem załoga. Płynęliśmy na żaglu niewiele większym niż chusteczka do nosa, a tempo mieliśmy imponujące. Nasza wachta rozpoczęła się o 20.00 i wiało już nieco mniej, a poza tym – jak wiadomo – niezwykle uzdolniona wachta II poradzi sobie zawsze :-)
Tego dnia bardzo podobały mi się delfiny, które było widać we wnętrzu fali, tuż pod powierzchnią wody. Świetny widok, nie do uchwycenia aparatem.
Kolejny dzień zaczęłam wachtą o 08.00. Wiatr mocno przycichł i choć jeszcze próbowałyśmy płynąć na żaglu, po dwóch godzinach włączono silnik. Jak zawsze dopisywały nam humory, więc dzień zaczął się rewelacyjnie. Poza tym zaskoczył nas nieco widok ośnieżonych szczytów gór, ale niestety trudno było zrobić im dobre zdjęcie.
Wiatr nie chciał wiać ani mocno, ani z korzystnego kierunku. Co jakiś czas stawialiśmy na chwilę żagle, ale w pewnym momencie straciło to już jakikolwiek sens. Na silniku skierowaliśmy się w stronę Kartageny, gdzie zacumowaliśmy w poniedziałek, około 05.30. Nasza wachta trwała zaledwie półtorej godziny i było ciekawie – śledzenie światełek, wejście do portu…

Hiszpańska forteca


Wejście do portu w Kartagenie znajduje się między ufortyfikowanymi wzgórzami i myślę, że od strony morza miejsce było swego czasu bardzo trudne do zdobycia. To niezwykłe miasto, w którym starożytne ruiny sąsiadują ze znacznie nowszymi, choć nie nowoczesnymi budynkami. Szczególnie podobały mi się znajdujące się tuż obok siebie dwa amfiteatry. Zwiedziliśmy także okolice zamku, obok którego urzędują i hałasują liczne pawie.
Przedpołudnie spędziliśmy na spacerze po głównym deptaku, a na lunch wróciliśmy na jacht, wyjście na lokalne jedzenie planując na wieczór. Po drodze ze spaceru kupiłyśmy z Ulą dwie butelki wina, które z przyjemnością otworzyliśmy. Nigdzie nam się nie spieszyło, bo zaczęło padać. A właściwie lać. Długo nie było wiadomo, czy jeszcze wyjdziemy, choć mocno kusiły nas sklepy.
Po lunchu, w oczekiwaniu na koniec ulewy, zafundowaliśmy sobie lekcję. Znów zajęliśmy się meteorologią, ale tym razem Andrzej pokazywał nam różnego typu mapy i prognozy pogody. Po zakończeniu lekcji pobiegliśmy jeszcze do miasta, poszukując sklepu z tradycyjnymi hiszpańskimi ciuchami, ale go niestety nie znaleźliśmy. Innych ciekawych sklepów też nie. Wieczór spędziliśmy znów w restauracji (bardzo miłej), zamawiając jedynie przystawki, wino i desery.
Podczas gdy miło spędzaliśmy czas w Kartagenie, wiatr już pracował na fale…

Imprezowa (w sezonie) wyspa


Wypłynęliśmy z Kartageny we wtorek rano. Zaraz za główkami portu postawiliśmy genuę i płynęliśmy na niej ponad dobę na Ibizę, na przemian zmniejszając i zwiększając powierzchnię żagla. Zafalowanie boczne nie było przyjemne, a noc była ciekawa. Wiało do 7 st.B (chociaż nie podczas mojej wieczornej wachty) i były spore fale, powodujące regularne prysznice. Po zlaniu wodą robiło się nieprzyjemnie zimno. Ale najciekawsze były widoki. Na prawo nieprzenikniona ciemność, potężnie zachmurzone niebo, prawie groza, a na lewo dość uczęszczana trasa statków, łuna nad miastami wybrzeża, sporo świateł… Interesująco!
W porcie Andrzej zarządził sprzątanie, które było niezbędne m.in. ze względu na dużą ilość soli pozostałą po wpadających na pokład falach. Potem prysznice, lunch przygotowany przez skippera i wyprawa do starej części miasta. Ibiza jest urocza, chociaż nie wiem, czy chciałabym tu przyjechać na dłuższe wakacje. Najbardziej podobały mi się wąskie uliczki i ciekawe budynki.
Następnego dnia jeszcze trochę pochodziliśmy po mieście i odpłynęliśmy o 13.00. Po godzinie zakotwiczyliśmy w zatoczce Cala Llonga, gdzie spróbowaliśmy pomoczyć nogi. Morska woda była niesamowicie zimna. Lodowata! A lazurowy kolor tak zachęcał do kąpieli… Potem przepłynęliśmy na chwilę w inne miejsce, wciąż na Ibizie, o nazwie Clot d’es Llamp, gdzie podziwialiśmy ciekawe formy geologiczne. Około ósmej wyruszyliśmy w stronę Majorki.
Podobnie jak w pierwszą noc, w ostatnią noc rejsu także miałyśmy wachtę od północy. Ciekawa klamra spinająca całą przygodę :-) Dłużyło nam się okrutnie i bardzo dawało się nam we znaki niewyspanie.

Pożegnanie

Zacumowaliśmy w Palmie o ósmej rano. Dzień upłynął nam na leniwym spacerze po starej części miasta, pakowaniu, małych porządkach i ostatniej jachtowej imprezce. Trochę żałuję, że nie odłączyłam się od grupy i nie „zaliczyłam” kilku dodatkowych fajnych miejsc. Trudno.
To był ostatni wspólny wieczór – w sobotę udaliśmy się na lotnisko, by odlecieć do domu. Następny rejs już w styczniu 2011 :-)

Podsumowanie rejsu

Termin: 20 kwietnia – 8 maja 2010 r.
Trasa: Radazul (Teneryfa) – Funchal (Madera) – Gibraltar – Ceuta – Kartagena – Ibiza – Palma de Mallorca
Jacht: s/y Saoco (Oceanis 43)
Kapitan: Andrzej Pochodaj
Statystyka rejsu: 1460Mm/249h

powrót


 
 
 
 
Kontakt

 
Załoga SEAMASTER

 
Aktualności

 
Newsletter

 
Powiadom znajomego

 
Do ulubionych

 
Ankieta


 
(C) 2005 Seamaster.pl :: Zastrzeżenia prawne :: Mapa serwisu :: Thanks :: Cape Otway
Nie rób plagiatu stron SEAMASTERa - zostanie to wykryte przez program Copyscape! Aktualności SEAMASTERa