Biblioteka

 
Czartery

 
Rejsy

 
Dla firm

 
Kursy specjalistyczne

 
Konsultacje

 
Pomoc w planowaniu rejsu

 
Szukasz skippera?

 
Przeprowadzanie jachtów

 
Last Minute!



 
 
 
OJCIEC CHRZESTNY ZAPRASZA: SYCYLIJSKIE SMAKI I SMACZKI (tekst opublikowany w nr 4/2009 "Jachtingu")
tekst: Joanna Wilczyńska

Galeria już wkrótce!

Wypływaliśmy z Syrakuz prosto w paszczę potwora. Italianie z przerażeniem patrzyli na naszego kapitana, który wraz z dzielną siedmioosobową załogą postanowił, pomimo zapowiadanych silnych wiatrów, wykonać skok na Maltę. Wszystko po to, aby przeczekać na tej uroczej wyspie prognozowany sztorm, co jednakowoż wymagało przedarcia się przez ścianę, a w zasadzie parę ścian ulewnego deszczu.
Póki co był upalny, duszny poranek i ku osłodzeniu sobie nieuchronnej konfrontacji z kaprysami Neptuna, postanowiliśmy zahaczyć o barokową perełkę, miasteczko Noto, położone kilkanaście mil na południe od Syrakuz. Mapy i locje wskazywały, że znajduje się tam keja, przy końcu której głębokość jest wystarczająca dla naszego zanurzenia. Keję znaleźliśmy, na niej mnóstwo wędkarzy i zaciekawionych gapiów. Pomimo obiekcji Pierwszego co do głębokości, sonda uparcie wskazywała obiecujące 5 metrów. No i po chwili okazało się, że jednak technika to tylko zawodna technika, a ludzkie oko jest niezastąpione. Sunąc powoli poczuliśmy szarpnięcie i... po zawodach. Siedzimy. Nie pomógł silnik wstecz, a więc skipper zarządził użycie pontonu z dziobu jako swoistego steru strumieniowego. Dowodzący jednostką Pierwszy, po szczęśliwym zakończeniu całej akcji zyskał przydomek Strumień. Z Noto zmuszeni byliśmy jednak zrezygnować.
Wkrótce dopadły nas czarne chmury i deszcze niespokojne, na szczęście ciepłe. Mimo prawie zerowej widoczności wachtujący Pierwszy wypatrzył koło naszego jachtu witającego nas przedstawiciela śródziemnomorskiej fauny – żółwia morskiego. Kłopoty z sondą były zapowiedzią dalszych niespodzianek technicznych. Bo włoskie jachty nie są przeznaczone przecież do żeglugi w tak skrajnych warunkach pogodowych, jak deszczowe 6-7°B. Otóż ulewa zalała jakieś kabelki pozbawiając nas (do końca rejsu!) echosondy i autopilota. No cóż, nie będziemy się obijać, tylko uczciwie sterować, a stara poczciwa ołowianka przypomni sobie spotkanie z morskim dnem...

Na Maltę dopłynęliśmy w nocy, a że wrzesień to już w tamtych rejonach niemal zima, cały port zastawiony jachtami, nie było gdzie wcisnąć szpilki. Przycisnęliśmy się więc do nabrzeża jakimś cudem pomiędzy mooringami dwóch jachtów stojących przy równoległych kejach. Mieliśmy dwie doby na obejrzenie Malty w oczekiwaniu aż niekorzystne dla nas wiatry się wywieją i fala odrobinę się uspokoi.
Rozpoczęliśmy od zwiedzania La Valetty. Po raz pierwszy odległość dzielącą port od starego miasta przebyliśmy na nogach, później korzystaliśmy z legendarnej niemalże komunikacji miejskiej. Mieliśmy okazję przejechać się chyba każdym pokoleniem autobusów sprowadzanych tu z Wielkiej Brytanii, od starych „ogórków” z klimatyzacją w postaci otwartych drzwi i okien (podczas jazdy rzecz jasna) po wypasione nowoczesne. Wszystkie pomalowane na jaskrawo pomarańczowy kolor stanowią nieodłączną część maltańskiego krajobrazu. Jak i wszechobecne akcenty brytyjskie, nie tylko w architekturze, ale także w takich elementach, jak budki telefoniczne czy skrzynki pocztowe. A nad wszystkim pysznią się krzyże maltańskie. I Pałac Wielkiego Mistrza. Drugi dzień przeznaczyliśmy na zwiedzanie bliźniaczych miast – Rabatu i Mdiny. W obu czuć ducha przeszłości. Pierwsze obfituje w katakumby, drugie – zbudowane tak, aby nie czuć upału. Wysokie budynki i wąskie uliczki. To rzeczywiście działa!

Kolejnym etapem naszej podróży była znana z posiadłości takich sław jak Madonna, Sting czy Giorgio Armani wyspa Pantelleria. Zatrzymaliśmy się tu, aby zwiedzić starożytne grobowce, jednak z powodu lejącego się z nieba żaru i odległości, jaka nas od nich dzieliła, ostatecznie wybraliśmy wariant alternatywny. Napoje chłodzące w zacienionym ogródku nad brzegiem morza. Potem jeszcze kolacja w restauracji serwującej owoce morza i nocny przelot z powrotem w kierunku Sycylii. Z krótkim przystankiem na Wyspach Egadzkich, gdzie niestety nie udało nam się zobaczyć zachwalanej w przewodniku jaskini z prehistorycznym malarstwem. Bo było po sezonie...

Na miejsce następnego postoju kapitan wybrał uroczy porcik Castellammare del Golfo na północnym wybrzeżu Sycylii. Nasz rejs obfitował w anomalie pogodowe, żeglowaliśmy między jednym a drugim sztormem, codziennie pompa i temperatura daleka od spodziewanych na Sycylii o tej porze roku. Bałtyckie sztormiaki były na porządku dziennym! Ponieważ kolejna zawierucha unieruchomiła nas znowu na dwa dni, postanowiliśmy pozwiedzać trochę drogą lądową.
Bez specjalnego problemu telefonicznie wypożyczyliśmy dwie Pandy, problem zaczął się kiedy oczekiwaliśmy na ich podstawienie do portu. Włoskie poczucie czasu różni się odrobinę od ogólnoeuropejskiego i mimo że nie prezentowaliśmy cech typowych dla przedstawicieli narodu niemieckiego, po godzinie oczekiwania zaczęliśmy zdradzać objawy lekkiego zaniepokojenia. Kolejny telefon do wypożyczalni i kolejne zapewnienie, że auta już do nas jadą. Dotarły po kolejnych trzech kwadransach. A miasteczko do rozległych i zakorkowanych nie należy... Cóż, jak tu przyjeżdżasz turysto, musisz to polubić, bo i tak tego nie zmienisz. Dzień upłynął na ucztach duchowych. Najpierw pojechaliśmy zwiedzić Segestę, ruiny starożytnego miasta Elymów z najważniejszym zabytkiem, czyli dorycką świątynią z V wieku p.n.e., nigdy nie ukończoną, ale tak doskonałą w proporcjach, że wszystkie świątynie powstające później w tym stylu były na niej wzorowane. Następne uniesienie przeżyliśmy we wnętrzu niesamowitej katedry w Monreale, gdzie nasz nieoceniony skipper wyłożył nam zawiłości kombinacji trzech stylów, normańskiego, arabskiego i bizantyjskiego, tworzących absolutnie doskonałą całość. A potem... pozwoliliśmy sobie na chwilę szaleństwa. Przy planowaniu trasy znaleźliśmy na mapie miejscowość Corleone. Jak to, być na Sycylii i nie przywitać się z Ojcem Chrzestnym? Niepodobna! Zatem pojechaliśmy, a że droga okazała się znacznie dłuższa, niż się pierwotnie wydawało, wypiliśmy u Ojca Chrzestnego tylko po włoskim espresso i ruszyliśmy z powrotem. Ale radość z odwiedzenia tego miasteczka – bezcenna!

Czas gonił, więc następnego dnia wczesnym rankiem ruszyliśmy w kierunku Palermo. Marina pełna, wszystkie jachty już zimują, wysłano nas gdzieś na koniec falochronu, gdzie poczuliśmy smaczek mafii. Widać było wyraźnie, że właścicieli tych kilku miejsc postojowych łączą jakieś „magiczne” więzi z właścicielami kilku restauracji i sklepów w bliższej i dalszej okolicy. Zastanawialiśmy się, czy i w poleconym bankomacie nie ma jakiegoś podstępu... W Palermo poczuliśmy iście wielkomiejski zgiełk. Część uliczek zapomnianych przez Boga i ludzi, ale z drugiej strony szerokie promenady pełne sklepów znanych marek. Ruch turystyczny umiarkowany, to zaleta wypraw po sezonie. Oglądnęliśmy katedrę i kaplicę królewską, podobnie jak w Monreale łączące różne style architektoniczne. Pospacerowaliśmy uliczkami, obejrzeliśmy słynną fontannę ozdobioną rzeźbami m.in. nagich mężczyzn, którym zgorszone zakonnice urzędujące w okolicznym klasztorze poutrącały... nosy. Nosy są już na miejscach. I zakonnice pomimo wstydu też się nie wyprowadziły.

Następny punkt programu wymagał odbicia na północ – na Wyspy Liparyjskie. Ten archipelag siedmiu wulkanicznych wysp ściąga turystów, ponieważ można tam na własne oczy zobaczyć, co kryje ziemia. Na początek zdobyliśmy wulkan na wyspie Vulcano. Z krateru wyziewają opary siarki, jeżeli ktoś chce się zbliżyć do wyobrażenia, jak może wyglądać piekło, powinien tam zajrzeć. A potem, już na dole, dla urody i relaksu zrobić z siebie Shreka przy pomocy glinki siarkowej (czytaj: śmierdzącego błota), wygrzać się na gorących kamieniach, wykąpać w chłodnym bajorze z wodą siarkową, potem w ciepłym baseniku z wodą siarkową i bąbelkami (takie mini jacuzzi o zapachu zgniłych jaj) i wreszcie wziąć prysznic z nadzieją, że się nie prześmierdło na zawsze.
Wielu wrażeń przysporzyła nam noc, którą spędziliśmy na Lipari, w porcie, na który składa się parę pływających pomostów, niczym nie osłoniętych od fali. No i pech chciał, że gdzieś tam daleko mocno wiało, wiatr już do nas nie dotarł, za to fala – i owszem. I to jaka! Na szczęście mieliśmy miejscówkę dziobem do fali, bo ci którzy stali bokiem przeżyli chwile grozy najpierw nie mogąc się dostać z pomostu na jacht (ostatecznie przepływali pontonem), a potem słysząc zderzanie się masztów stojących obok siebie jachtów, czego skutkiem była utrata anteny na jednym z ich. I tak niewielkie straty wobec rozkołysu, który doprowadził do pozrywania łańcuchów łączących w całość poszczególne kawałki pomostów i jednocześnie cum, które mądrzy Italianie do tych łańcuchów poprzywiązywali. Chwała czujności naszego skippera i Pierwszego, którzy zostali na jachcie i kiedy „to” przyszło przeprowadzili sprawną akcję ratunkową zatrzymując naszą jednostkę i jeszcze jednego sąsiada przy pomoście, a nie dopiero na plaży...

Spragnieni jeszcze większej adrenaliny rano wypłynęliśmy w kierunku Stromboli, aby podziwiać z bliska pokazy fajerwerków, jakie zapewnia ten czynny wulkan aż cztery razy na godzinę. I tu nie obyło się bez przygód. Fala niestety się nie uspokoiła i utrzymywanie równowagi na jachcie stojącym na boi było dość trudne, ale to i tak nic w porównaniu z tym, jak wyglądał desant na ląd. Osoby usiłujące wyjść z pontonu na plażę były zeń po prostu wyrzucane. Prosto do wody. Zmoczenie się tylko do wysokości spodenek przy wysiadaniu to był duży sukces. A w drodze powrotnej, aby wsiąść do pontonu trzeba już było wejść do wody co najmniej po pas. Po ulewie temperatura wody była wyższa niż powietrza, więc nawet nie było to takie nieprzyjemne... W kierunku krateru wulkanu udała się „grupa wspinaczkowa”. Do pokonania było (bagatela!) ponad 1000 m w pionie, obowiązkowo w górskim obuwiu, w kaskach, z czołówkami. Start w godzinach popołudniowych, aby na szczycie, już po zmroku, podziwiać feerie wulkanicznych fajerwerków. Po opowieściach naszego skippera spodziewaliśmy się spokojnej wycieczki (tempa dla emerytów – jak zapewniał Andrzej). Trafiliśmy jednak na grupę piechurów, świetnie przygotowaną na trudne warunki, narzucającą niesamowite tempo marszu.
Droga na szczyt była naprawdę wyczerpująca! Powyżej pięćsetnego metra npm kroki były już spowolnione, a każdy następny wyzwalał coraz większe wątpliwości co do własnych sił. Tętno dudniące w skroniach i szybki, płytki oddech! Niektórzy mieli nawet obawy, że zbliża się utajony zawał, a wszystko to ze zmęczenia. Co gorsza większa część naszej wspinaczki odbywała się w strugach deszczu!
Cali i zdrowi, chociaż mokrzy, głodni i wykończeni osiągnęliśmy szczyt, zgodnie z planem, po zmroku. Radość nasza, mimo wszystko, trwała krótko... Niestety deszczowa chmura skutecznie przysłoniła nam długo oczekiwane widowisko. Czuliśmy jedynie drżenia wulkanu pod stopami i słyszeliśmy potężny huk wyrzucanej z ogromną siłą lawy. Nasz przewodnik stwierdził, że będziemy wracać, bo tym razem nie da się więcej zobaczyć! Niesamowite wrażenie zejść kilkaset metrów w dół w pyle wulkanicznym, na szczęście mokrym, co uchroniło nas przed pylicą dróg oddechowych. Późnym wieczorem, bardzo szczęśliwi, znaleźliśmy się na poziomie morza i każdy z nas marzył tylko o dwóch rzeczach… suchym ubraniu i rozgrzewającym napoju. Marzenia zostały zrealizowane – taka jest właśnie Sycylia. W nocy, gdy żegnaliśmy się ze Stromboli, chmura łaskawie wreszcie się odsunęła i udało nam się zobaczyć kilka erupcji z wody. Największe fajerwerki jakie widzieliśmy!

Wracamy na Sycylię. Znów w deszczu. I temperatura znowu opadła o parę kresek. Wiatr chwilami dość silny, fala niestety też, w pewnym momencie oczom naszym ukazała się trąba powietrzna! Musieliśmy zrezygnować z Taorminy, ponieważ w takich warunkach jedyna opcja postoju - kotwicowisko - odpadła, no i dodatkowo znamy już atrakcje desantu przy dużej fali. Zdecydowaliśmy się więc płynąć prosto do Syrakuz i lądem zwiedzić jeszcze co się da. Niestety infrastruktura dla żeglarzy nie jest na Sycylii specjalnie bogata, więc przystanków po drodze wzdłuż wschodniego wybrzeża po prostu nie było gdzie zrobić.
W Syrakuzach na zakończenie wreszcie wstał słoneczny upalny dzień. Część załogi postanowiła przypuścić drugi, lądowy tym razem, atak na Noto. Miasteczko ładne, kapiące barokiem na każdym kroku, a jednocześnie nie przytłaczające. Poza tym odwiedzone zostały wykopaliska w Syrakuzach z imponującym wykutym w skale teatrem greckim na czele. A wieczorem, w drodze na pożegnalną kolację, złapała nas tradycyjnie ulewa. Ale kto by się tym przejmował? Nawet elektronika na jachcie przestała, bo autopilot podczas zdawania jachtu niespodziewanie powiedział „dzień dobry”. A my mamy przynajmniej co wspominać.

Rejs odbył się w dniach 13-27.09.2008, w trakcie których przebyliśmy 650Mm w 124 godziny oraz odwiedziliśmy: La Valettę, Pantellerię, Levanzo, Castellammare del Golfo, Palermo, Vulcano, Lipari, Stromboli.

powrót


 
 
 
 
Kontakt

 
Załoga SEAMASTER

 
Aktualności

 
Newsletter

 
Powiadom znajomego

 
Do ulubionych

 
Ankieta


 
(C) 2005 Seamaster.pl :: Zastrzeżenia prawne :: Mapa serwisu :: Thanks :: Cape Otway
Nie rób plagiatu stron SEAMASTERa - zostanie to wykryte przez program Copyscape! Aktualności SEAMASTERa