Biblioteka

 
Czartery

 
Rejsy

 
Dla firm

 
Kursy specjalistyczne

 
Konsultacje

 
Pomoc w planowaniu rejsu

 
Szukasz skippera?

 
Przeprowadzanie jachtów

 
Last Minute!



 
 
 
KARNAWAŁ NA TRINIDADZIE 2013
tekst: Małgorzata Wyrozumska

Zdjęcia i filmy wkrótce

Archipelag Małych Antyli tworzą niewielkie powierzchniowo wyspy, które na mapie z powodu skali, przypominają wielokropki. I tak jak autor za pomocą wielokropków w tekście próbuje podkreślić aurę niedomówień lub tajemnicy, tak antylskie wyspy obiecują nam przygodę. Przygoda może być tym większą, ile my gotowi jesteśmy oddać im serca, odwagi i wyobraźni. Już w samych nazwach wysp kryją się marzenia, zabobony i fantazje pierwszych odkrywców. Margarita – Perła, La Deseada – Upragniona, Cayo de Quitasueno – Rafa Bezsenności… Od wymieniania nazw antylskich wysp może zakręcić się w głowie. W wierszu Dereka Walcotta nazwy brzmią jak słowa szanty:

"Anquilla, Adina
Antiqua, Canelles,
Andreuulle, wszystkie 'l',
Voyelles, płynnych Antyli,
Imiona drżą jak igły
Fregat na kotwicy"

Karaibski poeta, noblista z dziedziny literatury okazał się niecodziennym przewodnikiem po świecie Antyli. Czy udało nam się odczytać jego „Mapę Nowego Świata”? Czy udowodnił nam, że Morze Karaibskie to nie tylko niebieski basen, dwa tygodnie bez deszczu i słońce dające mahoniową opaleniznę?

Morze pierwszych odkrywców

Rejs rozpoczęliśmy od zaokrętowania na katamaranie, który czekał na nas w Le Marin na Martynice. Tym razem nie zwiedzaliśmy pięknej „Wyspy Kwiatów”, gdyż naszym głównym celem było zobaczenie finału Karnawału na Trynidadzie. Omijając rafy i płycizny wyjścia z portu, kanałem Sainte Lucie wpłynęliśmy na wody Atlantyku. Podczas nocnej wachty, pod rozgwieżdżonym niebem, podziwialiśmy chaotyczny spektakl świetlny zwany luminescencją morza. Na niebie liczyliśmy spadające gwiazdy, oglądaliśmy Krzyż Południa. Jest już on widoczny na szerokości geograficznej Antyli, pomimo, że jest to jeszcze północna półkula. Trzecie nocna wachta tuż przed świtem ujrzała gościnne brzegi zatoki Carlise Bay na Barbadosie. W porannym słońcu z pokładu naszego katamaranu obserwowaliśmy, jak konie oraz ludzie pokonują półtorakilometrowy dystans łączący zakola zatoki. Ta rodzajowa scenka oddawała historyczną reminiscencję wtargnięcia białego człowieka na plaże Nowego Świata. Konie zostały przywiezione z kontynentu europejskiego na wyspy przez Hiszpanów i Portugalczyków.

Brodate drzewa

Z Bridgetown wypożyczonym samochodem pojechaliśmy ku wschodniemu wybrzeżu wyspy, przecinając tym samym interior. Po drodze mijaliśmy plantacje bananowców z charakterystycznymi łukowatymi jakby wyciętymi brzytwą liśćmi, dziki busz, kolorowe domki, których intensywny kolor nie był w stanie przytłumić poczucia prowizoryczności tych budowli. Często droga prowadziła wzdłuż wysokich ścian trzciny cukrowej. Trzcina cukrowa nazywana jest białym złotem i w przypadku Barbadosu do dzisiaj jest podstawą jego bogactwa. Zamożność dawnych właścicieli plantacji można szacować na podstawie ich rezydencji. Wybraliśmy jedną z nich, plantację Sunbury, znajdującą się w okręgu St Philip. Odrestaurowany kolonialny dom miał typowy charakter dawnej architektury Indii Zachodnich. Dzięki zręcznej aranżacji wnętrz mogliśmy poczuć atmosferę codziennego życia plantatorów z epoki wiktoriańskiej. Ściany o grubości 0.8 metra, okiennice oraz żaluzje wszystko to służy ochronie przed nadmiarem słońca i skutkami nawałnic, huraganów. Rezydencja otoczona jest parkiem, w którym między innymi rosną stare figowce z gęstą, splataną siecią napowietrznych korzeni, przypominającą brodę olbrzyma. To ta roślina musiała nasunąć skojarzenia Portugalczykom przy nadawaniu nazwie wyspy - po portugalsku Barbados oznacza brodę. Tak naprawdę, to Indianie po raz pierwszy zobaczyli brodatych mężczyzn, kiedy hiszpańskie i portugalskie karawele dotarły do brzegów Nowego Świata.

Jaka to roślina

Z plantacji Sunbury pojechaliśmy do pobliskiego ogrodu botanicznego Andromeda. Ogród został zasiedlony różnymi gatunkami roślin zaadaptowanymi do tropikalnego klimatu wyspy. Krotony, palmy, orchidee, bugenwille, sukulenty ledwo przypominały swoje miniatury, rośliny rosnące w doniczkach na naszych parapetach i balkonach. Z kronik Kolumba można odczytać wzmiankę o sześciu odmianach palm, które zastali odkrywcy Nowego Świata. Obecnie odmian palm na Karaibach jest dużo więcej. Między innymi w ogrodzie rośnie odmiana palmy przywiezionej z Japonii, która rosła już w czasach dinozaurów. Sprawdziliśmy też, że gdy stanie się pod drzewem palmy kokosowej i spojrzy w górę, to zwężające się żeberka gałęzi są jak szprychy idealnie okrągłego koła. Według Dereka Walcotta, ogrody botaniczne są esencją smutku tropików. „Jak gdyby niebo było szklanym stropem, pod którym skolonizowana roślinność uporządkowana jest tak, aby umożliwić spokojne spacery i przejażdżki powozem”. Nasze skojarzenie dalekie były od smutku tropików. Otaczająca nas roślinność, śpiew ptaków, prześwitujący między drzewami Ocean wyzwalały marzenia o rajskim ogrodzie.

Przedsionek wnętrza ziemi

Jaskinia Harrisona jest rozległa i z powodu głębokości 700 stóp zasługuje jedynie na miano przedsionka wnętrza ziemi. Nazwę zawdzięcza właścicielowi ziemi, na której odkryto naturalne wejście do jaskini. Pierwsza wzmianka o niej pochodzi z 1795 roku i wysoce prawdopodobne, że właściciel nie wiedział o jej istnieniu. Do 1970 jaskinia pozostawała nie odkrytą tajemnicą, a dostęp do jej głównego wejścia był bardzo trudny. Dopiero zgoda rządu na górniczą ingerencję i przystosowanie jaskini dla turystów spowodowały, że od 1981 można ją zwiedzać. W trakcie przejażdżki elektrycznymi wagonikami pokonuje się prawie 1,5 kilometrową trasę, która prowadzi wzdłuż wąskich korytarzy z stalagmitowymi niszami, poprzez przepastne komnaty, wzdłuż podziemnych strumieni. Atrakcją jest podziemny wodospad i stawy z krystaliczną wodą. Podobno stalagmity w tej jaskini przyrastają rocznie na grubość kartki papieru, co jest niezłym wynikiem w skali geologicznych zmian. Jeśli zaś o geologii mowa, to Barbados wyjątkowo nie ma budowy wulkanicznej a wapienną. Początek wyspie dała rafa koralowa.

Miss Uniwersum plaż

Kiedy ze wzgórza wioski rybackiej Bathsheba ujrzeliśmy piaszczystą plażę, ogromne głazy i ocean koloru indygo z grzebieniami mlecznej fali, to od razu wpisaliśmy ją na listę Miss Uniwersum plaż. Silna przybojowa fala utrudnia pływanie, za to przyciąga uwagę surferów i corocznie jest miejscem międzynarodowych zawodów. Ogromne wapienne głazy wyglądają jak piłki rzucone ręką olbrzyma. Na Karaibach często nazwy są zapożyczone z Biblii. Starotestamentowo brzmiąca nazwa Bathsheba może być łączona z faktem, że w 1660 na Barbadosie osiedlili się sefardyjscy Żydzi przepędzeni z portugalskiej kolonii Brazylii. Pozostała po nich jedynie synagoga w Bridgetown. Całodniową wycieczkę po interiorze zakończyliśmy w Bridgetown, skąd pontonem powróciliśmy do zatoki Carlise. Po zachodzie słońca byliśmy widzami spektaklu połowu ryb, przypominającego balet. Po ciemnych wodach zatoki, zygzakami poruszał się kuter z mocnym oświetleniem na dziobie i rybakiem, który z gracją polującego kota podbierał do sieci zwabione światłem ryby.

Rafa Bucco

Wyposażeni w maski, rurki i płetwy, pierwsze eksploracje podwodnego świata rozpoczęliśmy od Rafy Bucco. Czekały tam na nas niezapomniane widoki koralowych ogrodów. Ale lepiej opisze podwodny świat rafy poeta Derek Walcott:

„Pod wodą wszystko jest misterne i wszystko jest mistyczne,
Chodźmy wzdłuż koralowej kolumnady,
Obok gotyckich okien podmorskich wachlarzy,
Gdzie chrupiący granik, onyksowooki,
Mruga pod ciężarem własnych klejnotów jak łysa królowa"

Niestety obserwowaliśmy też efekt blaknięcia koralowców. Oceanografowie tłumaczą to zjawisko coraz wyższą temperaturą wód. Koralowce zawdzięczają swoje kolory mikroskopijnym glonom. Pod wpływem temperatury glony gwałtownie zwiększają tempo fotosyntezy, wytwarzając w tkankach polipów zbyt dużo toksyn. Dlatego korale pozbywają się swoich kolorowych towarzyszy.

Śladami Kolumba

Wpływając do zatoki Paria wpatrywaliśmy się w ląd z intensywnością pierwszych białych, którzy dotarli tutaj z Krzysztofem Kolumbem. Głównym powodem tej zabawy był opis trzech górskich szczytów, które Kolumb ujrzał docierając do brzegów Trynidadu. Skojarzył je z symbolem Trójcy Przenajświętszej i stąd powstała nazwa wyspy. W zatoce nie krążyły indiańskie czółna, ale motorowe łodzie z czarnoskórymi przewoźnikami. Na lądzie czekali na nas celnicy i kantory wymiany walut. Czarnoskórzy celnicy na odprawie zażądali obecności wszystkich członków załogi i w klimatyzowanym pomieszczeniu przetrzymali nas przez pół godziny. Nie takie powitania opisywał Krzysztof Kolumb. Spore obszary dżungli zostały zastąpione plantacjami orzechów kokosowych, trzciny cukrowej i mango. Określenie „Nowy świat” nie straciło na aktualności. To co może łączyć pierwsze i obecne wyprawy to góry i ptaki.. Widoczny na horyzoncie górzysty brzeg Wenezueli przypomina, że Trynidad kiedyś był kontynentem. Zawdzięcza temu charakterystyczną faunę i florę, inną od pozostałych wysp. Burzliwa historia poszukiwań El Dorado rozpoczęła się od odkrycia Wenezueli. Mijane w nocy platformy wiertnicze na morzu mogą być przykładem, że wystarczy zmienić definicję złota, aby zwieńczyć poszukiwania nagrodą.

Czy jedzie z nami taksówkarz?

Na Trynidadzie zatrzymaliśmy się na trzy dni w marinie Crew’s Inn na Półwyspie Chaguaramas. Po wyspie podróżowaliśmy lokalnym środkiem transportu, zwanym przez miejscowych „yellow maxi”. Na przystankach nie znaleźliśmy rozwieszonych rozkładów jazdy. Taksówkarz zatrzymywał się tylko wtedy, kiedy posiadał wolne siedzące miejsca. Jego przybycie uprzedzał nie warkot silnika, ale głośne dźwięki muzyki przeważnie calypso lub rapso (połączenie rapu i calypso). Jazda w korku ulicznym to dla kierowcy okazja na pogawędki ze sprzedawcami, czy też ze znajomymi czekającymi na kolejny środek transportu,. Czasami kierowca zajmował się buchalterią, czyli liczeniem i układaniem trynidadzkich dolarów. A jest, co układać z powodu inflacji. Im dłuższe postoje w korku i im muzykalniejszy kierowca, to zwiększa się szansa na wysłuchanie trynidadzkiego karaoke. Jeśli kierowca uznał, że traci czas i pieniądze stojąc w korku, to decydował się na jazdę po chodnikach, po trawiastych poboczach, lub parkowymi alejkami. Taka jazda nie dziwiła nawet lokalnego policjanta. Wykorzystywany był też legalny sposób ominięcia korka, za pomocą skrętu w boczne uliczki. Taki unik jednak zawsze kończył się ponowną próbą wkręcenia się w ruch uliczny na głównej drodze… ale warto było, zawsze to 400 metrów do przodu. Poza tym w trakcie takich objazdów turysta może sprawdzić, czy zaułki są krótkie i cudowne jak zdania prozy Naipaula, zajrzeć na podwórza lub do wnętrz domów, poobserwować szczegóły architektoniczne. Stolica wyspy Port of Spain ma chaotyczną zabudowę, bez wizji urbanisty. Ładne drewniane domy ze zdobionymi kalenicami i okapami stoją przy domach z pustaków (era betonowa też nie ominęła Trynidadu), czy też zbyt skromnych slumsowych baraków. Pośród niskiej zabudowy wyłaniają się gdzieniegdzie wieżowce jak silosy rakiet międzyplanetarnych.

Kraina calypso

Na rogatkach Port of Spain z dużej tablicy reklamowej uśmiechał się do nas Mighty Sparrow, legendarny wykonawca piosenek calypso. Oznaczało to, że stara gwardia piosenkarzy calypso jest wciąż popularna. Młodzi adepci sztuki calypso mają szansę zdetronizowania królów, walcząc dla siebie o przedrostek King lub Mighty. Na dwa tygodnie przed Karnawałową sobotą stawiane są namioty, gdzie odbywają się konkursy wykonań calypso. Jurorzy konkursu podają temat piosenki, a uczestnicy muszą w krótkim czasie ułożyć tekst i wykonać go w rytmie calypso. Dla obcokrajowca calypso może być niezrozumiałe z powodu gry słów i faktu, że teksty opisują lokalne wydarzenia, lokalne zachowania, w lokalnym języku (ciągle angielskim). I na próżno w lokalnych gazetach dziennikarze wytykają zbyt ostre polityczne teksty konkursowych piosenek. Jeśli w calypso mieszkaniec Trynidadu ma dotknąć rzeczywistości, to teksty muszą uderzać w polityków.

Dziecięcy Karnawał

W karnawale Port of Spain staje do rankingu najgłośniejszego miejsca Karaibów. Mogliśmy się o tym przekonać w sobotnie popołudnie. Rozbrzmiewała oczywiście muzyka steel bandów. Dźwięki wydobywały się z głośników zamontowanych na platformach ciężarówek, które dostojnie krążyły ulicami miasta. Skwery przypominały jedno wielkie przedszkole. Ewidentnie sobotni dzień Karnawału należał do dzieci, które uczestnicząc we własnych paradach, wciągane są za młodu w kultywowanie tradycji. Dziecięce przebrania i maski nawiązywały do zwierząt, ptaków i roślin. Rodzice byli dumni, kiedy obiektywy aparatów były kierowane w stronę ich dzieci. Tradycja parad z udziałem czarnej ludności zaczęła się dopiero po ogłoszenia aktu abolicji (w 1834 roku). Wcześniej przed zniesieniem niewolnictwa karnawał obchodzili tylko biali. Zwyczaj ten wprowadzili francuscy osadnicy, uciekinierzy z francuskich wysp po rewolucji francuskiej. Ponieważ początkowo czarna ludność nie mogła uczestniczyć w oficjalnych paradach, to we własnym gronie przygotowywała kostiumy przejaskrawiające sposób ubierania się swoich „panów”. Do dzisiaj w Paradzie można zobaczyć królową parady ubraną w stylu francuskiej markizy lub króla w koronie z burbońskimi liliami.

Karaibski Woodstock

Kiedy w ostatnią niedzielę Karnawału mieszkańcy zbierali siły na finałową Paradę, my wyruszyliśmy w interior pierwszą napotkaną wolną taksówką…tak szybko znalezioną. Nasz optymizm prysł, kiedy samochody zaczęły ledwo pełzać po zakorkowanej, jedynej drodze z Chaguaramas do Port of Spain. Odległość 10 mil pokonaliśmy w 2,5 godziny. Na szczęście „świat przyszedł do nas”. Powracająca z koncertu młodzież, główna przyczyna drogowego korka, mogłaby być tematem niejednej etiudy filmowej. Europejscy fryzjerzy mogliby się zainspirować niejedną kunsztowną fryzurą. I nie będzie przesadą stwierdzenie, że na Trynidadzie nie tylko linie papilarne, ale i fryzury są unikalne. Antropolog dokonałby przeglądu afrykańskich plemion przymusowo ściągniętych niegdyś z Afryki na wyspę. Z socjologicznych spostrzeżeń, to fakt, że w Karnawale uczestniczyła w przeważającej części czarnoskóra młodzież. Jeśli spotykało się hinduską twarz, to byli to przydrożni sprzedawcy.

Asfaltowy boom

Po opuszczeniu rogatek Port of Spain pojechaliśmy ku równinom Caroni, aby odkryć hinduski wymiar Karaibów. Przejeżdżaliśmy przez hinduskie wioski, wzdłuż plaż z charakterystycznymi kolorowymi modlitewnymi flagami, mijając stragany z owocami, hamakami i różnokolorowymi plastikami (takie stragany tysiąca i jeden drobiazgów). Na jednym ze wzgórz mijanej wioski płonął stos pogrzebowy. Pierwsi Hindusi jako kontraktowi robotnicy pojawili się na Trynidadzie, kiedy po zniesieniu niewolnictwa zabrakło rąk do pracy. W 1845 roku ze statku „Fazel Rozack” wysiedli pierwsi hinduscy osadnicy. Po zakończeniu kontaktów większość planowała powroty … ale tak wszystkim zeszło… Obecnie populacja hinduskich emigrantów na Trynidadzie wynosi 40%.
Ku równinom Caroni przyciągnął nas geologiczny dziw natury Pitch Lake, jezioro w postaci czystego asfaltu wypływającego spod ziemi. Nie spodziewajcie się jednak gejzerów, oparów i innych efektów. Jezioro stanowi półpłynną bitumiczną masę, która przy brzegach tworzy nierówną asfaltową skorupę, jakości niektórych naszych bocznych dróg. Deszcze utworzyły małe stawy i strumienie, w których zasiedliły się lilie wodne (grzybienie) i wodne ptactwo. W bitumicznej masie można było odnaleźć zgubione buty, dowód na to, że w jeziorze można ugrzęznąć.. Co się stało z właścicielami porzuconego obuwia nie wiadomo, ale na pewno nie był to bal z Kopciuszkiem. Stojący przy zejściu do jeziora tubylcy straszyli utonięciem w asfalcie, a przy okazji oferowali swoje usługi jako przewodnicy. Podjęliśmy ryzyko spaceru bez przewodnika. Wszakże różne fazy topnienia asfaltu są nam dobrze znane z krajowych dróg. Pitch Lake jest związane z jednym ze słynnych piratów królowej Elżbiety I. Sir Walter Raleigh, odkrył to jezioro i wykorzystał asfalt dla uszczelniania kadłubów łodzi. Był to rok 1595. Jest rok 2013, a naszemu kierowcy znalezienie jeziora zajęło tyle samo czasu, co pierwszym odkrywcom, Przestało nas to dziwić, kiedy dowiedzieliśmy się, że do niedawna nasz kierowca był marynarzem. Wiadomo marynarze niechętnie schodzą na ląd, a gdy są już na lądzie, to gubią się w zawiłościach topograficznych.
W drodze powrotnej do Port of Spain jechaliśmy drogą wzdłuż rafinerii, podziwiając na pochmurnym niebie pomarańczowe płomienie jej kominów. Tuż przed zachodem słońca wjechaliśmy na wzgórze St James z ruinami brytyjskiego fortu z 1804 roku. Fort miał być obroną przed piratami, ale nie zanotowano żadnego militarnego zajścia. Na pewno służył kupcom i plantatorom jako centralny sejf dla przechowywania gotówki i kosztowności w czasach niepokojów społecznych. Obecnie jest to teren piknikowy i świetny punkt widokowy na miasto Port of Spain, zatokę Paria oraz wzgórza Wenezueli.

Następny karnawał 3 i 4 marca 2014!

Tutaj na Trynidadzie spostrzeżenie Johna Steinbecka sprawdza się w stu procentach. Na świecie są tylko dwa rodzaje ludzi, którzy urządzają maskarady, ci którzy mają nadmiar wszystkiego, i ci którzy nie mają nic. To, co zobaczyliśmy w trakcie Karnawału odzwierciedlało spontaniczność, afirmację życia i chwilowy brak podziałów społecznych. Wiek i wygląd nie odgrywały roli. Można się było wyzbyć wszelkich kompleksów. Ulica kipiała energią, muzyką i tańcem. Nie zauważyliśmy, że jest samo południe i żar wisi w powietrzu., tak samo jak uczestnicy parady. Muzyka przestawała być głośna kiedy włączaliśmy się w rozbawiony tłum. Według zasady trzeba wejść pod wodospad, aby przestać słyszeć jego wrzask.
Na trasie parady zostały wyznaczone punkty jurorskie. My utworzyliśmy własne stanowisko, stojąc pośrodku trasy łączącej dwa oficjalne grona jury. W Paradzie brali udział „wolni strzelcy”, ale przeważnie grupy osób od 50 do 200 osób. Każda grupa miała swojego Króla lub Królową, których trudno było wypatrzeć pośród ogromnych konstrukcji piór i wstęg. Konstrukcja musiała być ciężka i pomimo kółek trudna do prowadzenia. Stąd pomiędzy odcinkami punktów jurorskich Królowa miała pomocników. Pozostali członkowie grupy byli ubrani stosownie do motywu przewodniego. Jury oceniało wybór i realizację przewodniego tematu poprzez stroje i choreografię. Podsumowując karnawałowe impresje nie sposób nie zgodzić się z Johnem Steinbeckiem: „Gdyby ludzie przejmowali się wydarzeniami międzynarodowymi, polityką, czy choćby pracą w takim stopniu, w jakim angażują się w obmyślanie strojów na maskaradę, świat byłby jednym wielkim rajem, gdzie wszystko idzie jak po maśle.”

Korzenna wyspa

Po szaleństwach Karnawału przyszła pora na lekcje botaniki, kursu gotowania, degustację czekolady i rumu. Idealna dla tych celów okazała się wyspa Grenada, słynna z gałki muszkatołowej.
Zatrzymaliśmy się w stolicy wyspy Georgetown tylko na chwilę, aby wymienić pieniądze na lokalną walutę. W tym celu udaliśmy się do banku, gdzie standardowo jak na ten zakątek ziemi, czekaliśmy w kolejce do stanowiska kasjerskiego przy włączonej na maksimum klimatyzacji. Derek Walcott tłumaczy to tak „klimatyzacja pracuje na takich obrotach, że sekretarki i kierownicy z dumą paradują w rywalizujących ze sobą swetrach; im biura są chłodniejsze, tym wyższą mają rangę, są imitacją innego klimatu. Pewna tęsknota, a nawet zawiść, że nie odczuwa się zimna”. Po zakończeniu procedur bankowych z przyjemnością powróciliśmy do upału, czekającego na nas na zewnątrz, tym bardziej hardzi, że wiedzieliśmy, że za chwilę cienistego chłodu użyczy nam dżungla Parku Narodowego Grand Etang. W drodze do parku widzieliśmy pobocza drogi obrośnięte gigantycznymi paprociami, a od czasu do czasu paprocie zamieniały się w drzewa. Na terenie parku dostęp do zieloności dżungli ułatwiały specjalnie dla turystów przygotowane ścieżki. Bambusowe zarośla poruszane wiatrem wybijały rytmy przypominające granie dzieci na ksylofonie. Kiedy dotarliśmy na wzniesienie naszym oczom ukazało się jezioro, dawny krater, pozostałość po burzliwych początkach wyspy. Dookoła otaczała nas bujna tropikalna roślinność tak, że pobliskie wzgórza wydawały się nietknięte ludzką nogą, bo któż by się odważył tam wejść. Nieokiełzana roślinność przeczyła porządkowi panującemu w botanicznym ogrodzie. Na jednym z krzewów wisiały kolorowe gąsienice długości 15 centymetrów, które zapowiadały się na piękne motyle.
Fabryka czekolady to marzenie nie tylko dzieci. Kakao kojarzy się z proszkiem, ale jak wygląda owoc zawierający ziarno kakaowe i co dalej się z nim dzieje zanim trafi do sklepu? Na te pytania najlepsza jest wizyta w fabryce czekolady. Finalny produkt z miejscowej manufaktury najlepiej odpowiada smakowi indiańskiej „gorzkiej wody”. Przekładając to na dostępne nam smaki jest to gorzka czekolada aromatyzowana ziołami i owocami.
Gdzie jak nie na Karaibach najlepiej poznać tajniki produkcji rumu? Najstarsza na Grenadzie, bo czynna od 1785 roku, destylarnia rumu znajduje się w River Antoine, w pobliżu miasteczka Grenville, i tam też się udaliśmy. Na wyspie trwała kampania wyborcza do parlamentu i na terenie destylarni spotkaliśmy człowieka z plakatu. Był to Roland Bhola z New National Party, który jak rasowy polityk, prężył muskuły i rozdawał uśmiechy, jakby stał przed potencjalnymi wyborcami. Kiedy dowiedzieliśmy się od niego, że już kiedyś był w rządzie ministrem sportu, wróżyliśmy mu stanowisko Prezydenta. Wracając do tematu produkcji karaibskiego trunku … nigdy nie pytajcie się o dwie rzeczy, o to jak się robi politykę lub o to jak się robi rum.

Plażowy clubbing

I wreszcie Grenadyny obfitujące w miejsca na beztroskie plażowanie, porównywanie raf, nurkowanie z żółwiami. Zmienialiśmy plaże w ciągu dnia jak młodzież puby w ciągu nocy. Sandy Island w postaci półkilometrowej łachy piachu czy też Moption z jedynym parasolem na dekorację. Podobno dawniej rosła tutaj palma, ale natura zdecydowała, że było to niezgodne z zasadami feng-shui. Wyspa Palm Island z różowym piaskiem jest prywatną własnością i bez zaproszenia można ją odwiedzić płynąc wpław i ograniczając pobyt tuż przy brzegu. I wreszcie Tobago Cays wyspa zamieszkała przez legwany z hiszpańska zwanych iguanami. Skąd się znalazły na tej bezludnej wyspie? Zanotowano przypadki, kiedy huragan dokonywał przymusowego przesiedlenia zwierząt z wyspy na wyspę. Iguany na naszą natarczywość paparazzich leniwie schodziły z krzewów, nadymając białe pęcherze i kiwając głową. Podobno częstość i liczba kiwnięć głową to sposób porozumiewania się. Nie próbowaliśmy tłumaczyć, co usiłowały nam przekazać. Na naszą ścieżkę napatoczył się żółw lądowy w kolorystyce brązowo-żółtej. Udało nam się nie oparzyć rośliną, której liście przypominały liście róży chińskiej i dodatkowo miały pod spodem cienkie parzydełka długości 5 mm. Kiedy już straciliśmy rozeznanie, co do liczby napotkanych legwanów, zaczęliśmy podziwiać wyczyny kitesurferów. Ze wzgórza rozciągał się widok na sąsiednie wysepki oraz szeregi jachtów i katamaranów, które tworzyły szachownicę na turkusowej wodzie zatoki.
Prawdziwych amatorów clubbingu zadowoli wyspa Union. Co wieczór na wyspę przypływają muzycy grający na instrumentach typu steel band. Znajduje się tutaj więcej restauracji niż domów mieszkalnych…takie było nasze pierwsze wrażenie. Z innych atrakcji należy wymienić staw z rafowymi rekinami. Na szczęście w trakcie rejsu był to jedyny kontakt z tym gatunkiem.

Kokosowy interes

Kontynuując zwiedzanie Grenadyn wpłynęliśmy do zatoki Salt Whistle Bay. Plaże od strony tej zatoki to świetne miejsce na kąpiele, oglądanie życia rafy koralowej i na przeprowadzenie ćwiczeń jak dostać się do wnętrza orzecha kokosowego. Umiejętność ważna na wypadek znalezienia się na bezludnej wyspie, przynajmniej z jedną palmą kokosową. Przekonaliśmy się, że zadanie to jest trudne, mimo wiedzy o tym jak rozpocząć proces otwierania orzecha. Unikaliśmy leżenia pod palmą, pamiętając o tym, że najczęstszymi wypadkami na Karaibach to obrażenie głowy z powodu spadającego orzecha kokosowego.
Po trudach rozbicia orzecha kokosowego przyszedł czas na sprawdzenie jak mała jest wyspa Mayreau. Z plaży asfaltowa droga doprowadziła nas do osady Old Wall, gdzie na samym szczycie wzgórza wzniesiono kamienny kościół. Nie jest on przykładem wzorcowego wtapiania się architektury w krajobraz, za to wnętrze kościoła jest bardzo interesujące. Światło wpadające przez kolorowe szyby ożywia wnętrze. Zaintrygowała nas czarna szkolna tablica służąca do wypisania kredą cennika usług duszpasterskich oraz obraz z czarnym Chrystusem na krzyżu i scenami z Biblii z odniesieniami do wydarzeń politycznych XX wieku, które rozegrały się w Ameryki Środkowej. Skromna plebania przylegająca do kościoła posiada niezaprzeczalny atut - widok na rafy zatoki Saline Bay. Od niedawna kościół ma na stałe proboszcza, katolickiego księdza z Filipin, z którym odbyliśmy miłą pogawędkę.. Domy osady odzwierciedlają nierówności społeczne. Mijaliśmy rezydencję z basenem, drewniane baraki, kolorowe domki z werandą. Najweselszy dom z to kolorowy pub rastafarianina Roberta.

Kąpiel pod tęczą

Na Saint Vincent stanęliśmy na kotwicy w zatoce Chateaubelair, pod stromym zboczem z wulkanicznymi skałami. W pobliżu brzegu znajdowała się przepiękna rafa. Niezmącona woda dawała poczucie pływania w wielkim akwarium. Po obejrzeniu rafy udaliśmy się pontonem na wulkaniczną plażę z charakterystycznym czarnym piaskiem. Aby dojść do drogi musieliśmy przejść przez czyjeś podwórko. Zapytany o pozwolenie właściciel przyjaźnie kiwnął głową. Wolno biegające psy nie zwracały na nas uwagi. Za to dzieci odnajdowały radość w obserwowaniu nas i wyrażaniu dość głośno swojego zdziwienia. Chwilowo byliśmy jedynymi „białymi” w okolicy. Nasze przekonanie, że Murzyni spacerujący po polskiej wsi wywoływaliby podobne reakcje, nie zmniejszał poczucia inności. Poza tym u nas po wsi chłopi nie chodzą z maczetami. Do wodospadów prowadziła droga wzdłuż rurociągu doprowadzającego wodę z gór do osady. Olbrzymie liście wielkości parasoli wykorzystaliśmy w miejscach, gdzie nieszczelny rurociąg tworzył prysznice. Wejście na teren rezerwatu z wodospadami było płatne. Pojawiły się też tablice informujące o sponsorowaniu infrastruktury przez Unię Europejską. Na razie jedyny widoczny efekt unijnych pieniędzy, to drewniana buda z pracownikami pobierającymi opłaty i nierówno wylane betonowe ścieżki. Na szczęście wiszący bambusowy most był na swoim miejscu. Oby nie okazało się, że za rok w miejsce bambusowego mostu powstanie betonowa kładka, a wejście do rezerwatu w poniedziałki będzie niemożliwe. Droga do wodospadów prowadzi przygotowanymi ścieżkami torującymi przejście przez dżunglę. Wodospady kuszą, aby skorzystać z kąpieli pod łukiem tęczy. Kiedy wróciliśmy na wulkaniczną plażę słońce zachodziło, a życie towarzyskie osady zaczynało się przenosić na plażę. Kolorowo ubrani mieszkańcy zdawali się odbywać niezrozumiały dla nas rytuał końca dnia. Być może robili zakłady, czy przypłynie po nas pontonem nasz kolega.

Życie na wulkanie

Kiedy dopływaliśmy do Saint Lucia, rodzinnej wyspy Dereka Walcotta, na horyzoncie pojawiły się dwa charakterystyczne trójkątne szczyty zwane Les Pitons. Widok warty opisania. My poprzestaliśmy na wykonaniu zdjęć, a opis znaleźliśmy w tomiku wierszy. Tak poeta opisał jeden ze swoich powrotów na wyspę:

"…a moje własne szczyty znów
niepocieszone zawisły nad drogami, nad dachami
Soufriere w mokrym blasku. Patrzyłem jak się zbliżają"

My też patrzyliśmy jak się zbliżają. Był to spektakl geometrycznych kształtów i gry odcieni niebieskości, które zmieniały się z każdą milą. Dopływaliśmy do wyspy od strony zatoki Marigot Bay. Malownicze miasteczko Soufriere, otoczone z trzech stron zielonymi wzgórzami, odwiedziliśmy od lądu, przy okazji wycieczki do kaldery wulkanu Qualibou. Droga do wulkanu wiodła serpentynami przez deszczowy las tropikalny. Deszczowy, ponieważ nawet jak nie padało, to kierowca od czasu do czasu musiał włączać wycieraczki. Po obrzeżach kaldery oprowadzał nas przewodnik Parku Narodowego. Wnętrze kaldery miało wszystkie odcienie szarości i zewsząd wydobywały się siarkowe opary Stawy gotującego się błota strumieniami spływały ku podnóżu wulkanu. Przewodnik uspakajał nas, że póki widzimy opary, a błoto bulgocze, to nie grozi nam erupcja wulkanu. Ostatnia erupcja nastąpiła pod koniec XVIII wieku. Poniżej kaldery siarkowe źródła zmniejszają temperaturę i można skorzystać z błotnych kąpieli (a wszystko to w cenie biletu do Parku). Po zachodzie słońca deszcz z 15 minutowymi interwałami padał przez całą noc. Obudziło nas słońce i grasujący po kajutach żałobnik. Pora była wracać na Martynikę.

"Sunęliśmy z wolna ku otwartemu morzu,
Sążnie nie do zmierzenia i nie do zgłębienia,
Zbyt przepastne dla sondy albo dla kotwicy,
Szybkobieżne fale, grzebienie, a my otoczeni
Bladymi, sinymi zjawami Martyniki"

Wiersze Dereka Walcotta zmieniły nasze spojrzenie na Karaiby i pomogły dostrzec wszystkie odcienie niebieskości zatok, odnaleźć poczucie utraconego raju, spojrzeć na rafę jak na podwodne gotyckie katedry. Nauczył nas patrzeć na karaibski świat oczami artysty a nie antropologa i folklorysty.

powrót


 
 
 
 
Kontakt

 
Załoga SEAMASTER

 
Aktualności

 
Newsletter

 
Powiadom znajomego

 
Do ulubionych

 
Ankieta


 
(C) 2005 Seamaster.pl :: Zastrzeżenia prawne :: Mapa serwisu :: Thanks :: Cape Otway
Nie rób plagiatu stron SEAMASTERa - zostanie to wykryte przez program Copyscape! Aktualności SEAMASTERa