Biblioteka

 
Czartery

 
Rejsy

 
Dla firm

 
Kursy specjalistyczne

 
Konsultacje

 
Pomoc w planowaniu rejsu

 
Szukasz skippera?

 
Przeprowadzanie jachtów

 
Last Minute!



 
 
 
NA TURKUSOWYCH WODACH ABSURDU
tekst: Małgorzata Jakubowska


Dla lepszej jakości ustaw rozdzielczość 480p

Havana by night

Gdy Kolumb przybył na Kubę powiedział podobno: To najpiękniejsza ziemia, jaką widziały moje oczy. Gdy my przybyliśmy do Hawany miałam ochotę powiedzieć: To najdziwniejsze miasto, jakie widziały moje oczy.
Przez awarię silnika samolotu opóźnił się nasz wylot z Madrytu. Straciliśmy dzień zaplanowany na zwiedzanie miasta, no i wylądowaliśmy, gdy zapadł zmrok. Na spacer do Starej Havany wybraliśmy się już późną nocą. Miasto robiło wrażenie mrocznej ruiny: pogaszone albo potłuczone latarnie, fasady domów straszyły powybijanymi oknami, gdzieniegdzie przy ławeczkach gromadziły się grupki habaneros (hawańczyków) w kolorowych, zniszczonych do granic przyzwoitości T-shirtach. Między mężczyznami krążyły rozbawione dziewczyny i butelki rumu. Niby wesoło, ale przygnębiająco. W niektóre uliczki strach było zaglądać. I ciemność, i zapachy odstraszały.
Tak niewiele pozostało z obrazków dawnej świetności, jakie zapamiętałam z filmowej Havany z Robertem Redfordem, gdzie miasto ukazane było tuż przed rewolucją, w swym największym rozkwicie: z pałacami, kasynami, ekskluzywnym życiem i blaskiem oświetlonych ulic...

Cienfuegos – lokalne bryczki „i tylko koni żal...”

Rano ruszyliśmy autobusem do Cienfuegos, gdzie czekał na nas w porcie katamaran ADARA i nasz skipper Andrzej. W marinie, w której stały kiedyś setki jachtów, tego dnia były dosłownie trzy jednostki czarterowane przez turystów. Żeglarstwo jest sportem niedostępnym dla mieszkańców Kuby - zbyt łatwo staliby się mieszkańcami USA. Urokliwie prezentował się natomiast pałac w marinie. Co prawda, odrestaurowany budynek został zamieniony na klub-dyskotekę, z tak głośną muzyką, że może to na co dzień uprzykrzyć życie, ale dzięki temu nasza załoga mogła urządzić wieczorek taneczny nie schodząc z jachtu. Smutny „pan mundurowy”, który nas pilnował (albo naszego bezpieczeństwa – kwestia pozostała nierozstrzygnięta) miał trochę atrakcji.
Cienfuegos – zapadło nam w pamięć dzięki przygodom z lokalnym transportem. Sklecone z byle czego bryczki, którymi jeździliśmy ciągnęły przeraźliwie chude, wręcz zabiedzone konie. Takie przemieszczanie się po mieście było nielegalne, bowiem turyści powinni korzystać z specjalnie dla nich przeznaczonych, eleganckich taksówek. Woźnicom groził wysoki mandat za wożenie obcokrajowców, mieli zatem cały system znaków ostrzegawczych: gestów, gwizdów, którymi porozumiewali się między sobą, tak, aby ominąć patrole policji. W rezultacie droga wydłużała się niebotycznie, zamiast 1 km musieli z nami często przejechać pięć razy tyle, wyjeżdżając niemal poza miasto. Natomiast dla nas cała podróż miała posmak gangsterskiej ucieczki.
Po zakupach prowiantu (zamówionego 2 tygodni wcześniej) i krótkim szkoleniu wypływamy do Guajimico, a stamtąd do Casildy.

Trynidad – labiryntowe uliczki miały utrudnić życie piratom

Po spokojnej, kilkugodzinnej żegludze dopływamy do Casildy – portu skąd w 1518 roku Hernán Cortés, skuszony wieściami o złocie, ruszył na podbój azteckiego imperium. Trynidad wzbogacił się na łupach napływających z Meksyku, ale prawdziwie złote czasy nastały w XVIII wieku, kiedy nastąpił boom cukrowy. Wtedy zapotrzebowanie na handel żywym towarem napędzało morskie wyprawy. Rejonem interesowali się także piraci, nękając mieszkańców miasta.
Trynidad - wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO - z pewnością zasługuje na odwiedziny. Warto zapuścić się w labiryntowe, brukowane kocimi łbami uliczki. Szczególnie pod wieczór, gdy oświetlone zachodzącym słońcem mury kolonialnych domów z charakterystycznymi oknami uzbrojonymi w reje (reja- to wydłużona krata chroniąca okno) tworzą niesamowitą atmosferę.
Z Trynidadu zorganizowaliśmy wycieczkę samochodową do Topes de Collantes – parku narodowego, w którym górskie ścieżki prowadzą do wodospadów i jaskiń. Docieramy do jednego z takich ukrytych w buszu miejsc, gdzie znajdował się wodospad z krystalicznie czystym jeziorkiem, a ponieważ pora była wczesna mogliśmy w nim swobodnie popływać, bez gapiów i turystów. Po wyczerpującej wędrówce w górzystym terenie dotarliśmy do...malutkiej, urokliwej knajpki, w której, jak się okazało, piliśmy najlepsze mojito w całej kubańskiej wyprawie. Nie rozstrzygnięte pozostanie pytanie: czy to zmęczenie szybkim marszem, czy finezja barmana, a może orzeźwiający sok z kubańskiej limy (która smakuje nie tak kwaśno jak cytryna, ale nie tak słodko jak pomarańcza) i wyjątkowa świeżość aromatycznej mięty, czy też wszystko razem, ale zgodnie stwierdziliśmy, że dla tych widoków i tego smaku warto było tu przyjechać.
Tamtejsze pejzaże należą do najbardziej zachwycających na Kubie: długie, schodzące z gór: Sierra del Escambray doliny, w których uprawia się kawę i tytoń (albo uprawiało, bo wiele z mijanych plantacji, robiło wrażenie opuszczonych, zaś słynne niegdyś pomarańczowe gaje zarosły i zdziczały). Małe rolnicze miasteczka: Manicaragua, Cumanayagua, wyglądają, jakby czas się w nich zatrzymał: ludzie przemieszczają się jeżdżąc konno, albo na osłach, orzą zaprzęgniętymi w woły pługami, mieszkają w domach krytych strzechą, albo... czym popadnie, ale wciąż zdarza się, że nad wejściem do zagrody widnieje napis: Socialismo o muerte (socjalizm albo śmierć).
Pomiędzy miasteczkami znajduje się położone nad jeziorem El Salto del Hanabanilla. Tu, w jednym z domów, udało nam się zjeść prawdziwie kubański obiad: mieszanka ryżu i czerwonej fasoli (określana jako chrześcijanie i maurowie – najczęstszy posiłek na Kubie) z kawałkami pieczonej wieprzowiny (cerdo asaldo), pastą czosnkową (ajo), sałatką z kapusty i pomidorów oraz smażonymi bananami rajskimi (plátanos), które wyglądały jak chipsy, ale smakowały o niebo lepiej. Wszystko za 2 $ (czyli 10 razy taniej niż oficjalnej knajpce).

Od wyspy do wyspy: Cayo Blanco de Casilda - Cayo Macho de Afuera - Cayo Rosario

Opuszczamy Casildę i płyniemy do Cayo Blanco de Casilda – wyspy z białą plażą, pełnej iguan i niezwykłych widoków. A później do Cayo Macho de Afuera. Wyborne miejsca na odpoczynek, chociaż nie udaje nam się tu znaleźć ciekawych miejsc do nurkowania.
Stamtąd zaintrygowani informacjami w przewodniku postanawiamy odwiedzić Cayo Rosario, na której znajduje się stacja naukowa, badająca życie dzikich małp. Po dobie żeglugi z wiatrem, przy sile 4-5 B, załoga z radością wita brzeg zarosłej palmami wyspy (co prawda, palmy takie.... rachityczne.... jak to na Kubie), ale turkus wody wszystko wynagradza.
Ku naszemu zaskoczeniu, okazuje się, że nazwa „stacja naukowa” jest jedynie propagandowym chwytem. Dwóch mężczyzn, mieszkających w rozwalającym się baraku, odciętych od świata na kilka miesięcy dokarmia tu dziko żyjące małpy wietnamskie – posada jest owszem państwowa, ale żeby od razu „naukowa”? Dokarmiają, na tyle, na ile wystarcza paszy..., poza tym małpy muszą sobie dawać radę same, „naukowcy” też. Za drobne „upominki” (mydełko Fa, czapka, koszulka) oferują langusty i złowione przez siebie ryby, no i oczywiście opowieści... o dzikich małpach (sprowadzonych z zaprzyjaźnionego Wietnamu) i kubańskich krokodylach – ponoć najbardziej drapieżnych na świecie.

Cayo Largo – czyli żółwie i syreny

Aby dostać się do Cayo Largo płyniemy bajdewindem o sile 4 do 5 B. Robotę odwala za nas autopilot, więc pokład zamienia się w czytelnię, dla tych, którzy dobrze znoszą kołysanie. Po dniu żeglowania docieramy na miejsce.
Znów powitalny rytuał: jacht w każdym większym porcie musiał przechodzić odprawę celną i paszportową, a przed kolejnym wypłynięciem ponownie odwiedzali nas urzędnicy. Delikatnie mówiąc, nieco denerwujące było oczekiwanie na ich przybycie - wiadomo urzędnik w socjalistycznym państwie nie powinien się spieszyć, a i ponaglać go „nie wypada”, nawet jeśli zwyczajnie nic nie robi.
Na wyspie zwiedzamy farmę żółwi i udajemy się na samochodową wycieczkę. Puste, plaże z bialutkim piaskiem są zachwycające. Tym razem błękitno-turkusowa woda przelewa się białą pianą na brzeg. Wieje zbyt silnie, przy tym falowaniu rezygnujemy ze snorklowania.
W zamian postanawiamy odwiedzić Plażę syren (Playa de Sirena). Miejsce, gdzie co prawda więcej turystów, ale za to wprawne męskie oko mogło dostrzec pod palpas (parasole z trawy i trzciny) atrakcyjne „syreny” opalające się topless.

W poszukiwaniu Wyspy Iguan

Kolejny dzień rozpoczynamy wytyczając kurs na malutką Wyspę iguan, reklamowaną w przewodniku właśnie ze względu na „małe smoki”, które ją zamieszkują. Jednak, ku naszemu zaskoczeniu, jest ona na mapie tradycyjnej, jest na elektronicznej, ale... nie ma jej w rzeczywistości. Długo płyniemy kanałem, w którym królują namorzynowe korzenie i dzikie ptactwo. W tym miejscu wysepki są liczne, przejścia między nimi płytkie, widać mielizny, ciągnące się łachy piachu, przy takim ukształtowaniu terenu, jedna wysepka w tą czy w tą.... Niejako w zamian znaleźliśmy niezaznaczoną na mapie bezludną wyspę (ostrów? mieliznę? ogromną łachę piachu?), którą nazwaliśmy Wyspa muszelek, (łatwo można się domyśleć dlaczego). Odwiedziliśmy Cayo Mayaes i Cayo Hijos de Los Ballenatos.

Pod latarnią na Cayo Guano...

Po relaksującym dniu spędzonym na nurkowaniu, pływaniu, plażowaniu i wszystkich uciechach z tym związanych rankiem ruszyliśmy pod wiatr (wiało ok. 3 B) do Cayo Guano del Este. Wyspa robiła zdecydowanie lepsze wrażenie, niż się tego spodziewaliśmy po nazwie.
Stanęliśmy na kotwicy i wszyscy wskoczyli w stroje kąpielowe, płetwy, maski i rurki...a co niektórzy pochwycili wodoodporne aparaty i kamery. W tej okolicy udało nam się zobaczyć niezwykle ciekawe ukształtowane rafy koralowe z błyskającymi niczym folia aluminiowa ławicami sierpików oraz jaskrawo kolorowymi rybkami przeróżnych gatunków. Tym razem nie było niespodzianek z rekinami, czy murenami. Jedynie grupa barakud majestatycznie przepłynęła w pobliżu.

Na pożegnanie... znów Cienfuegos

Wróciliśmy do portu macierzystego: zatem toast za „Cudowne ocalenie” i rytualne palenie cygara. W końcu jest to równie ważnym symbol Kuby, jak rum i salsa. Liga (tak się określa kolejne warstwy zwijanego cygara) takich marek jak Cohiba, Montecristo, czy Romeo y Julieta charakteryzuje się najwyższą jakością, tak przynajmniej zachwalają koneserzy.
Następny dzień spędzamy na zwiedzaniu Cienfuegos. Warty polecenia, jest niezwykle rozległy tropikalny Ogród botaniczny oraz Delfinarium, w którym można nie tylko obejrzeć popisy tych inteligentnych ssaków, ale także popływać razem z delfinami. Wspaniała zabawa. Szczególnie dla 9-letniej Grażynki, która była w naszej załodze, było to niezapomniane wydarzenie.
A wieczorem, już bez pośpiechu, odwiedzamy stare uliczki z urokliwymi knajpkami, gdzie kubańscy muzycy grają na żywo ulubione standardy. Muzyczne klimaty niczym z filmu „Buena Vista Social Club”. Po dwóch tygodniach rejsu załoga znała na pamięć słowa piosenki o słynnym rewolucjoniście, którego wizerunki są tu obecne niemal na każdym rogu:

Aquí se queda la clara,
la entranable transparencia,
de tu querida presencia
Comandante Che Guevara

Teraz już jest jasna
bliska transparencja
Twojej uwielbionej obecności
Komendancie Che Guevara*

(przekład Agnieszka Tworzyańska - nasz nieoceniony tłumacz. Bez znajomości hiszpańskiego doprawdy trudno byłoby cokolwiek dowiedzieć się lub wynegocjować z kubańczykami, szczególnie, gdy pojawiały się jakieś kłopoty.)

Choć postać Comandante Che jest dalece kontrowersyjna, od melodyjnej piosenki nie sposób było się uwolnić...

Havana – ukochana... przez Hemingwaya

Stolica zwiedzana za dnia, zrobiła na nas dużo lepsze wrażenie. A może już polubiliśmy charakterystyczne dla Kuby widoki? Odszukaliśmy bar El Floriditę, gdzie zakochany w tym mieście Hemingway, popijał ulubione mojito. My jednak wybraliśmy daiquiri podawane na Placu Katedralnym. Ten, jeden z najsłynniejszych placów Starej Hawany otaczają rezydencje arystokracji oraz pełna splendoru barokowa katedra, poświęcona Krzysztofowi Kolumbowi (ponoć przechowywano tu trumnę ze szczątkami odkrywcy, zanim w 1899 roku, zwrócono ją Hiszpanii). Plac Katedralny (podobnie jak Plac Armii) słynie z trubadurów, ulicznych pokazów oraz kapłanek santerii, które chętnie wróżą turystom (pod warunkiem, że ci znają hiszpański). Na Kubie 2/3 mieszkańców praktykuje santerię – wierzenia zapożyczone od niewolników, a także inne afrokubańskie obrzędy powstałe z połączenia z katolicyzmem. Podobno wyznawcą santerii jest także Fidel Castro.
Havana żegnała nas muzyką graną na żywo i popisami ulicznych aktorów. Do prawdy, przy całej biedzie, którą widzieliśmy, przy nonsensach charakterystycznych dla socjalistycznego systemu (nakazach, zakazach, pustych, państwowych sklepach) ludzie ci wciąż się uśmiechają. Salsa, którą tańczą, muzyka, którą grają i śpiewają – wszystko wyraża pogodne podejście do świata. I trzeba przyznać, że radość z samego faktu istnienia udziela się, gdy odwiedza się ten kraj. A jeśli jeszcze można żeglować po turkusowym morzu, które otacza Kubę...


Pozdrowienia i podziękowania dla Załogi: Agaty, Agi, , Basi, Grażynki, Janusza, Wojciecha, Marcina Norbiego oraz naszego skippera Andrzeja za przygotowanie kubańskiej wyprawy i umiejętność improwizowania, gdy informacje z przewodników nie pokrywają się z rzeczywistością.

powrót


 
 
 
 
Kontakt

 
Załoga SEAMASTER

 
Aktualności

 
Newsletter

 
Powiadom znajomego

 
Do ulubionych

 
Ankieta


 
(C) 2005 Seamaster.pl :: Zastrzeżenia prawne :: Mapa serwisu :: Thanks :: Cape Otway
Nie rób plagiatu stron SEAMASTERa - zostanie to wykryte przez program Copyscape! Aktualności SEAMASTERa