Biblioteka

 
Czartery

 
Rejsy

 
Dla firm

 
Kursy specjalistyczne

 
Konsultacje

 
Pomoc w planowaniu rejsu

 
Szukasz skippera?

 
Przeprowadzanie jachtów

 
Last Minute!



 
 
 
GRENLANDIA 2013
tekst: Joanna Tuz

Zdjęcia i filmy wkrótce

Rejs Grenlandia Zachodnia: 25.06.2013 Narsarsuaq – 08.07.2013 Ilulissat
s/y “NASHACHATA II”
Skipper: Andrzej Pochodaj

25.06. Z Kopenhagi wylecieliśmy o 9:20, a już o 10:00 jesteśmy w Narsarsuaq (160 mieszkańców). Kapitanowie przekazują sobie jacht na lotnisku, które bardziej przypomina osiedlowy parking. Decydujemy się na spacer z bagażami do "Nashej Chaty". Już na pokładzie wznosimy toasty, jak mówią Polacy, za „wstrieczu” nietuzinkowymi trunkami: odpowiednio wyleżakowaną markową, a właściwie Radkową pigwówką i weselną cytrynówką made by Barbara Mojsa z Podlasia (tym razem za nowożeńców Piotra i Beatę z Białegostoku). Andrzej, „znaczy Kapitan” ("zK"), mianuje podchorążych i układa nam coś na kształt kalendarzyka małżeńskiego (wachty rzymsko-arabskie).
A potem pierwszy raz za wodzem (chodzi jak na baterię) ruszamy mimo ciągłej mżawki na 15-sto kilometrowy trekking w poszukiwaniu lodowca i Flowers Valey. Wersja oficjalna: lodowiec był zaje…y, dolina pełna kwitnących kwiatów i wół piżmowy na grani. A co! ;) Po układankach w kojach noc bez szaleństw.



Już 26.06. Jeszcze nie poprzestawialiśmy się z czasami. Oddajemy cumy. Wczoraj nie widzieliśmy szans na wpłynięcie do fiordu Quroq (z samolotu było widać, że cały jest zapakowany pakiem lodowym), a po wietrznej nocy (2 razy budziłam Radka) góry lodowe przeniosły się w inne miejsce i pozwoliły nam podziwiać te, które zostały. Przed chwilą widziałam największą górę lodową w swoim życiu! Była naprawdę WIELKA i niezwykle piękna. Pozwoliła złożyć sobie bliską, można powiedzieć intymną wizytę. Andrzej "zK" podszedł tak blisko, że Krzysztof z Tadeuszem mogli dotknąć ją dłonią.
Kambuzuję i w związku z tym nie moknę. Wachtujący zmieniają się co pół godziny, ale i tak pod pokład wchodzą przemoczeni i zmarznięci.

26.06. Płyniemy do Narsaq, które jest jak na tutejsze warunki dużym miastem (1600 mieszkańców). Ciągle pada. Deszcz najbardziej lubi Andrzeja G. - kiedy wychodzi na pokład mżawka wyraźnie przybiera na sile. Stajemy przy stalowym nabrzeżu. Chłopaki idą na zakupy. W międzyczasie lokales próbuje przestawić nam jacht, który masztem prawie dotyka ramienia wielkiego dźwigu. Mimo obopólnego braku znajomości języków udaje się nam dogadać, tzn. z powrotem zakłada cumę na poler. Na szczęście wracają chłopaki, a zaraz potem idziemy do muzeum – niestety już zamknięte. Wracając Jacek z Tadeuszem wdrapują się jeszcze na pobliskie wzgórze, gdzie odkrywają, że miasto 2 lata temu obchodziło 150-te urodziny.
Mży, i mży, i mży... Tylko przepiękna, błękitna, kryształowa góra w zatoce portowej przypomina, że niebo może mieć kolor niebieski. Pstrykamy zdjęcia, ale nic nie jest w stanie oddać ani klimatu ani jej urody.
Świeży chleb i masło powodują, że Krzysztof zarządza szwedzki stół. Przy kolacji okazuje się, że zakupy są nieopłacalne, za bardzo wzbudzają apetyt – zjedliśmy już 2 z 3 przydziałowych salami.
Jeszcze dzisiaj mamy w planie wizytę w pierwszej znanej z historii osadzie Wikingów na Grenlandii.
O północy przybijamy do pomostu i wychodzimy na Hvalsey ("Whale Island") czyli grenlandzkie Qaqortukulooq. Ponura, przygnębiająca, pełna duchów przeszłości atmosfera. Pierwsze, co rzuca się w oczy to kamienne ruiny kościoła (16x8 m). Obrobione fragmenty skał ułożone jedne na drugich, bez zaprawy, zachowały się w zadziwiająco dobrym stanie. Cała wyspa pokryta jest owczymi odchodami. Widać nie tylko białe owce, ale też czarnego, zakładam, że barana. Trudno zrozumieć jak można było żyć tyle lat na tym niegościnnym skrawku ziemi (osadę założył Erik Rudy około 985 r. n.e., a ostatni mieszkańcy opuścili to miejsce około 1407 r.). Wrażenie potęguje pogoda. Ciągle to mżawka, to deszcz. Odgrażam się, że na mojej wachcie będzie i słońce i wiatr, i że postawimy żagle. Pogodowe szczęście podobno dopisuje też zawsze obu Andrzejom.
Teraz kierunek Julianehab (jęz. duński), po grenlandzku zwany Qaqortoq ( ?3000 mieszkańców). Noc w porcie.

27.06. Rano idziemy w miasto. Zdumiewają nas nazwy, których często nie jesteśmy w stanie nawet przeczytać. W porównaniu z poprzednimi, Qaqortoq to duża metropolia: 2 kościoły, biblioteka, muzeum, targ rybny (całe ryby i poćwiartowana foka z płetwami), przedszkole, dwa cmentarze, kilka sklepów, hotel, knajpa. Jest nawet informacja turystyczna. W jednym ze sklepów nabywamy gumowe ocieplane rękawice, a Krzysztof funduje sobie nawet wyłożone futrem kalosze. Wytrwale i jak uznaliśmy, z sukcesem szukamy punktu widokowego. Zwiedzamy muzeum i …na morze…
12:00 w samo południe – moja wachta z podchorążym Tadeuszem i co mamy? Słońce! Co prawda jest już od rana, kiedy zwiedzaliśmy miasteczko. Na pokładzie zaroiło się od ludzi. Rzymski I-wszy (ulubieniec wody z nieba) „bezwstydnie” opala się na pokładzie. Mamy i słońce, i wiatr, a więc żagle, i grot, i sztaksle (tutaj dziwnie zwane jakoś tak, że nie pamiętam). Za to już wiem, co to „kapusta”!
Mijamy lodowe góry – wszystkie pod kontrolą. Po wyjściu z fiordu morze rozfalowane. Neptun zbiera daninę. Trafiają mi się nawet prace bosmańskie – szyję banderkę grenlandzką tzn. przyszywam sznureczek z pętelką, ale za to wielgachną igłą i juzingiem.
Dostaję fory od skippera – 1/2 godz. snu na własnej wachcie! Dusza nie człowiek. Za to „nie dostaję” kolacji i podsmażonych własnoręcznie przez 1-wszego po Bogu kartofelków z obiadu – co za pech, że też nie miałam kiedy spać!
Od 20:30 do 24:00 wachtuję z Tadeuszem. 9°C na zewnątrz, siła wiatru 21 węzłów. Słońce zachodzi i temperatura spada do 2°C. Idziemy na hybrydzie. Skipper, którego nazywamy po prostu Andrzejem, w końcu idzie na peryskopową.
Co jakiś czas pojawiają się mgły i nasz świat kurczy się do wnętrza okręgu o promieniu 300 m.

I już świt 28.06.. – słońce, i mgły, i cuda dookoła – piękne grzebieniaste wyspy i lśniące bielą góry lodowe. Teraz wachta Radka i Grzegorza (rzymska dwójka i arabska jedynka). Widoki niezapomniane. 6 °C na zewnątrz. Wyrastające z morza i z mgły piękne góry, i z prawej, i z lewej burty. Chyba nie uda mi się wyeliminować powtórzeń przymiotnika piękny – przepraszam. Kolejny raz wpływamy w nicość jak Piraci z Karaibów.
Już po 7:00. Zaraz zaczynamy wachtę (cały czas w niezmienionym składzie – rzymska trójka Tadeusz z arabską dwójką ja). Idziemy fiordami, znowu pięknymi. Pięknie, pięknie i jeszcze raz pięknie. Góry lodowe na tle skalistych wzgórz. W głowie Queen z “It’s a beautiful day” i poleciało dalej: “Made in heaven”, “The winter’ tale” …
O! I jest nasz kuk Krzyś, jak nowo narodzony. Też zachwycają go fiordowe klimaty. Już ma pogratulować sternikowi, który tak pięknie prowadzi jacht, a to … autopilot. Trzeba przyznać, że Krzyś w pełni zrehabilitował się śniadaniem. Najpierw podrażnił nasz węch podsmażaną kiełbaską, zastawił stoły jak na proszone przyjęcie i zaserwował przepyszną jajeczniczkę. Do tego rybki z puszki w oliwie i w pomidorach, pasztecik (też z puszki), żółty ser, świeże pomidorki i paprykę.
Krzyś to żywe srebro! Nazywamy go etatowym sublokatorem, bo odwiedził prawie wszystkie kajuty i każdą zaznaczył swoimi rzeczami. Mimo wszystko to urocze – kubek na jednym stole, talerz na drugim, a Krzyś raz tu raz tam. Nie możemy się zdecydować, czy to zjawisko dryfu czy dewiacji. Swoją drogą to niesamowity wrażliwiec.

Dalej 28.06. płyniemy w głąb fiordu do nave base (Bazy Ratowników Grenlandzkich) – Andrzej „zK” nie może skomunikować się z nimi przez VHF, ale wszystkie głosy donoszą, że taka wizyta kończy się bez przykrych konsekwencji. Na takim odludziu możemy być dla nich większą atrakcją niż oni dla nas. Chcemy odwiedzić też opuszczoną kopalnię kriolitu w Arsukfjordzie, nałowić dorszy na obiadokolację i zobaczyć lodowiec.
Stajemy po zewnętrznej stronie pomostu. Baza wygląda na zamkniętą, ale z góry zjeżdżają dwie terenowe Toyoty. Powitanie jest bardzo miłe. Pokazujemy jachtowe wnętrza i wymieniamy uprzejmości.
Pogoda chorwacka, woda cudownie turkusowa, jak w karaibskich lagunach, jest tak hipnotyzująca, że Andrzej „zK” już jest gotowy do kąpieli. Nie jest jednak tak łatwo – różnica temperatur wynosi około 26°C (4 °C woda i 30 °C powietrze – na słońcu pod osłona nadbudówki). Pierwszy do wody wszedł Radek i … popłynął! Andrzej z wojowniczymi okrzykami ruszył w jego ślady. Kiedy po wyjściu z morza poszli pod słodki prysznic, ruszyło i mnie. Ochotę na kąpiel w morzu miałam od pierwszej wzmianki na ten temat, ale nie wzięłam stroju!
Jak tylko nogą sprawdziłam temperaturę wody, bardzo mile mnie zaskoczyła, grzechem byłoby w niej nie popływać. Była zimna, lecz nie ogłuszająco. Jak wracałam szczypała mrozem po rękach. Tadeusz nam pozazdrościł i też zanurzył się w szmaragdową toń. W sumie połowa naszej załogi wstąpiła do klubu grenlandzkich morsów.
Szykujemy się do wyjścia i planujemy, planujemy, planujemy, gdzie pójdziemy i co zobaczymy, aż lekko burzymy krew w Andrzeju „zK”. Aż tu niespodziewanie przyjeżdża Toyotą najprawdziwszy Inuit i zabiera nas na wycieczkę. Andrzej G., który został na jachcie z powodu obolałej nogi, nie wie nawet, że miał pecha i co go ominęło.
John Arsuk (wym. Ashu) pokazuje nam najpierw florę (odwracający się zawsze do słońca mak grenlandzki, szklarenkę z kartoflami i różami - dostaję nawet jedną, pachnie pięknie, niestety zostaje w Toyocie i nici z zasuszenia na pamiątkę). O dziwo kartofle i rabarbar po grenlandzku brzmią prawie tak samo jak po polsku. Na malutkiej grządce są jeszcze różne odmiany truskawek i poziomek. Potem faunę – kury i wypasionego koguta. Obok pułapka na lisy polarne z wielkimi kawałami łososia. glądamy krzyż upamiętniający zatopienie statku czy okrętu przez niemieckie działo, tablice upamiętniające odwiedziny upamiętniające wizyty na tych ziemiach członków duńskiej rodziny królewskiej. Chyba mieszkańcy darzą swoich monarchów szacunkiem, bo opowiadają o tym z dumą. W Gronnedal John Arsuk pokazał nam pamiątkowy maszt z tablicami upamiętniającymi wizyty króla Fryderyka IX w 1956, 1960 i królowej Małgorzaty w 2001r. Mamy sesję zdjęciową z wołami piżmowymi i z Johnem.
Jedziemy do opuszczonej kopalni w Ivigtut – czad! Zwiedzamy muzeum (minerały, mapy, zdjęcia, narzędzia; mamy performers - 2 x „hokus-pokus”, oglądamy miejscowe separacyjne cmentarze dla „białych” i dla „niebieskich kołnierzyków”, świerk przywieziony z Danii, domek z wystawy Expo 1899 i kiedyś najdroższy kort świata, wysypany kriolitem. I właśnie kriolit – był złotem Grenlandii.

Przypisek Grzegorza: „W Fiordzie Arsuk docieramy do nieczynnej kopalni minerałów. Cryolite (kriolit) biały: kamień podobny do kwarcu stał się swego czasu ‘złotem Grenlandii’. Pierwotnie wykorzystywany m. in. do produkcji sody stał się niezwykle pożądany, gdy pod koniec XIX wieku odkryto, że jest znakomitym katalizatorem wytopu aluminium z jego rudy, niemal o połowę obniżając temperaturę wymaganą do wytopu metalu. Szczególnie w okresie II wojny światowej, gdy aluminium stało się strategicznym surowcem do produkcji samolotów wojskowych, znaczenie grenlandzkich złóż niepomiernie wzrosło. Dla ich ochrony USA zorganizowały bazy swoich wojsk na Grenlandii. Dzięki uprzejmości naszego przewodnika Johna Arsuk mieliśmy okazję zwiedzić tereny kopalni w Ivigtut. Kriolit był głównym minerałem w niej wydobywanym, ale obok niego kopalnia dostarczała ponad 100 innych minerałów. Przez dziesięciolecia wydobycie kriolitu, obok połowów dorsza, stanowiło źródło wspaniałych dochodów dla mieszkańców tych ziem. Bogactwo niektórych miejscowości przeszło do legendy, z setkami mercedesów i BMW zastawiających małe uliczki. Wszystko przeminęło bezpowrotnie, gdy stada dorszy zostały przetrzebione, a kopalniany kriolit został zastąpiony przez syntetyzowany w zakładach wielkiej chemii.”

Andrzej „zK” dostaje od Inuity surowiec na najdroższą na świecie wełnę z wołu piżmowego. Najprostszym językiem świata (rękoma) przekazuje też jego zastosowanie do przecierania okularów. Oglądamy wielką, głęboką na 100 m dziurę, z której wydobywano minerały. Jak dzieci rzucamy się na poszukiwanie najpiękniejszych okazów kamieni i napychamy nimi kieszenie. Wszyscy bezbłędnie odróżniamy już kriolit od kwarcu. Dostaję od Johna kamień 8 x twardszy od diamentu – na dowód czego zarysowuje nim szybę w Toyocie. Sprawdzam palcem głębokość – niestety poważnie zarysowana. Na koniec wszyscy dostajemy granatowe czapeczki z daszkiem z herbem chyba Gronnedal. Cały czas towarzyszy nam widok ośnieżonej góry Kungnat 1418 m (wym. Kunaj). Na pewno każdy uwiecznił ją na niejednym zdjęciu.
John poleca nam wycieczkę do Ikka Fiordu. Inuicka legenda głosi, że najeźdźców, którzy w dawnych czasach najechali Grenlandię, zmiażdżył lód i zostali zamienieni w stalagmity (pionowe kamienne kolumny). W fiordzie można zobaczyć „tufy” o wysokości dochodzącej nawet do 20m, wyrastające z morskiego dna i widoczne tuż pod powierzchnią wody (kończą się od 1 do 2 m poniżej tafli). Zostajemy jednak przy swoim planie i płyniemy do lodowca Arsuk. Po drodze podziwiamy „najpiękniejszy wodospad na Grenlandii” (Fox Waterfall) i klify z ptakami. Kawały sytuacyjne sypią się jak z rękawa. Andrzej G. rymuje: trzeba znaleźć by bombowiec, zbombardować ten lodowiec, żeby wreszcie lodu zwały do wody zeń powpadały i wersja hardkorowa: żeby wreszcie lodu bryły do wody się ...
Andrzej „zK” straszy, że nie jest wariatem i że nie podpłynie pod sam lodowiec, ale prawda okazuje się, na szczęście, inna. Wszyscy w szeleczkach, zespoleni z jachtem zbliżamy się do biało-niebieskiego, lekko przybrudzonego czoła. Lodowiec z daleka wygląda mizernie, z bliska wieje chłodem. Zawzięcie dyskutujemy na temat zróżnicowanego koloru skał po obu jego stronach.
Odpływamy, przed nami połowy dorszy. Jacek uzbrojony w wędkę już czeka na pokładzie. Wszyscy skupiamy się na głębokości. Poz. N 61st.17,58’ W 48st.06,37’ – mamy 15 m pod sobą, stajemy w dryfie i …nie ma dorszy!
Próby ponawiamy jeszcze dwukrotnie, niestety na obiado-kolację gulasz z kaszą jęczmienna i modrą kapustą.
Idę spać. Jutro świtówka. W nocy niespodziewane miękkie lądowanie na podłodze. Patrzę na godzinę.

Jest 00:48 już 29.06 – wyleciałam z koi z całym śpiworem. To było zaskakująco miłe przeżycie, ale jak wleźć z powrotem – naprawdę wyczyn! Wcześniej muszę założyć sztorm-fartuch. Wieje, jacht idzie cały czas w niezłym przechyle, a mi śpi się cudownie. Radkowi i Grzesiowi nie zazdroszczę.
04:00 – wita nas na zewnątrz zupełnie inna rzeczywistość. Jeszcze „ćwiczebne” zrzucenie i postawienie grota. I hajda naprzód. Temperatura wzrasta od 2 do 5 °C. Wstaje świt. Cisza, spokój dookoła, nuda Panie, nic się nie dzieje, jak w polskim filmie. Wypatrujemy na horyzoncie czegokolwiek – nawet statku jak góra lodowa lub góry lodowej jak statek. I znowu można się opalać! Kukuje Grzegorz i znowu podnosi poprzeczkę. Obiadek z gołąbkami – palce lizać. Dobry Duszek Jacek, jak zawsze pomocny, obiera ziemniaki.
Teraz wszyscy oczekujemy na zapowiadany przez skippera Five o’clock o 18-nastej! 18:00 poprzeczka na rekordzie świata! Wykwintna sałatka z tropikalnych owoców z nutką cynamonu podana w salaterkach z czystego szkła. Kurort z basenem pod oknami, pięknym widokiem i darmowymi drinkami – prawie!

Już całą dobę płyniemy tym samym kursem 004-010°. Do 2-giej w nocy było pogodnie i bezwietrznie (tylko wiatr własny), morze jak najlepszy lakier na luksusowym samochodzie. Wieloryby daleko albo głęboko. Nuda Panie, nic się nie dzieje, ale to nieprawda – trwają nocne Polaków rozmowy – o wszystkim.
Dzisiaj zaczynam wachtę kambuzową i nie mam bladego pojęcia, co ugotować na obiad. Szans na pozytywne wyróżnienie się brak. Tak wysoko zawieszona poprzeczka, że wyżej nie podskoczę. Chyba pójdę w druga stronę.
Zaraz Nuuk – stolica Grenlandii. Plan pobytu: spacer nabrzeżem, muzeum, prysznic, knajpa (o hura! Nie muszę robić tego nieszczęsnego obiadu). Potem śmigniemy na drugi brzeg fiordu i tym razem na bank maja być dorsze i wieloryby. Stajemy przy dużej czarnej barce. W porcie jest jeszcze jeden jacht pod holenderska banderą. Tuż przed zejściem na ląd pada (z całkiem niezłych) ust skippera magiczne słówko: wykonać! Kierujemy się do informacji turystycznej – zamknięta (w końcu niedziela) i do muzeum. Tam przedmioty codziennego użytku, łodzie, kajaki, ubrania, ale też ozdoby, biżuteria. Wewnątrz zainscenizowane fragmenty dawnych domostw, sporo informacji historycznych, ewolucyjno-klimatycznych. Andrzej „zK” robi sobie zdjęcie z głową wołu piżmowego (właściwie Tadeusz mu robi).
Teraz na inuicki obiad. Po drodze zaliczamy sklep z pamiątkami z bardzo miłą, całkiem ładną i zgrabną Inuitką (chyba jednak z domieszką innej niż grenlandzka krwi). Krzysztof kupuje ładne 4 T-shirty (dla całej rodziny), a Radek magnesy z orką i parą w tradycyjnych strojach. Dziewczyna poleca nam knajpę i decydujemy się tam zjeść.
Ogólnie Nuuk, to według mnie miasto trochę bez klimatu: blokowiska, budynki przemysłowe, asfalt na ulicach – ma być widać, że stolica. Mieszka tu ponad 16 tys. osób, co stanowi około 25% ludności Grenlandii, to największe jej miasto. Jest tu kilka szkół, jedyny na wyspie uniwersytet grenlandzki Ilisimatusarfik, lotnisko, stadion, a nawet pole golfowe. Jest tez komunikacja miejska i podmiejska.
Mimo, ze nie udaje się nam spróbować ani foki, ani oxa, ani caribu, zestaw różnych przystawek jest bardzo smaczny i sycący. Wszystko jest świeże i ładnie podane (krewetki, halibut w dwóch postaciach, łosoś, ikra w formie rolady, lamb z ziemniaczkami i warzywami na ciepło. Najciekawsze są jednak 2 zielone dodatki, coś na kształt wodorostów - szczególnie zaskakujący jest ten soczysty, sprężysty, słonawy). Do tego miejscowe piwo i kawa po grenlandzku (z Grand Marnier) – pychota! Rachunek 2400 DKK z napiwkiem (8 osób). Tanie to to nie było. Teraz zakupy, prysznic i na morze. Kasa rejsowa już pusta. Trzeba zrobić zrzutkę, myślę, że po 500.
Dzisiaj chciałam zmienić kartę w aparacie, żeby być przygotowana na wieloryby i coś zrobiłam źle, bo następna już nie chciała wejść. Andrzej „zK” i Radek próbowali mi pomóc, ale niestety rezultat nie mógł być zadawalający, bo jak się okazało, wyłamałam 2 ząbki. Jak się uda, kupię w Sisimiut nowy aparat. Płyniemy, to chyba najpiękniejszy fiord Grenlandii: ślicznie, wunderbar, wonderful, hermosamente. Wkurzam się na aparat, ale nie mam wyjścia, tym razem nastawiam się na przeżywanie (inna ścieżka pamięci). Mają być wieloryby, bo podobno zawsze tu są. Trochę w to powątpiewamy, bo trudno uwierzyć, że czekają sobie na oglądaczy. Jednak czekają! Radek woła Andrzeja „zK” i mnie na górę. Jest! Puszcza fontannę, wykonuje swój pełen gracji ruch ogonem i znika pod woda. Krzysztof, który za chwilę wychodzi na pokład, myśli, że robimy sobie z niego jaja, dopóki nie widzi na aparacie Radka imponującej płetwy ogonowej walenia. Ma szczęście, bo za chwilę znowu możemy podziwiać fontanny, a potem i całego wieloryba. Andrzej „zK” zachodzi go od tyłu całkiem blisko. Można nacieszyć oczy i narobić wystarczająco dużo zdjęć. Na koniec wyjątkowo efektowne machnięcie ogonem. Zdjęcie Krzysztofa z ociekającą wodą płetwą ogonową jest naprawdę super!
Teraz płyniemy na dorsze zrealizować następny punkt programu. Widoki, w zachodzącym słońcu, fantastyczne, ale zamiast złowić rybę, oddaliśmy morzu jeden zestaw pilkerów z powodu złego zamocowania żyłki. Dobrze, że wcześniej zjedliśmy kolację. I jeszcze kran ze słodką wodą kicha! Radek boi się o pompę i postanawia przełączyć wodę na 2-gi zbiornik. Okazuje się to jednak problematyczne i wkrada się niepokój, że możemy nie mieć wody. Wiele prób, trochę nerwów, ale udało się. Woda jest!

Niedziela 22:00. Idę spać.
Ranek – ale jaki? Zupełnie gubię poczucie czasu: nie wiem jaki dzień, ani jaka godzina. Bardzo mi to pasuje. Śniadanie trwa i trwa. Chyba wszystkim spało się tak dobrze jak mi. Zmywanie kończę po 11-tej i spokojnie czekam na wachtę (w końcu okazało się, że trwa już od godziny). Trochę mi wstyd. Wychodzę i jest pięknie. Nie chce się wracać. Na obiad cycki Wenery wg AP. Z tego, co wiem, to Wenus była biała, ale z braku budyniu waniliowego, mamy wersję mitologii afrykańskiej – ryż z czekoladowym budyniem, rodzynkami i anatomicznymi detalami z plasterków pomarańczy. Smak lekko gorzkawy – ciekawe od czego? Może od Jacka Danielsa? Ale czy on jest gorzki? Nic się nie dzieje, ale jest pięknie. Zjem na pokładzie. Morze jest tak zmienne, że nigdy się nie nudzi. Ciepełko. Jacek siedzi w samej koszuli. Ja jednak w sztormiaku. Za 3 h wachta – idę się przespać. Po 1,5 h budzą mnie zapachy. Andrzej „zK” znowu buszuje w kubryku. Na kolację placki ziemniaczane – podoba mi się bardzo, jak gotuje. Bo gotuje to, co lubię. Po obiedzie jeszcze herbatka po grenlandzku w wersji morskiej z żywą whisky.
I znowu nowa dla mnie wiedza żeglarska – czajnik stawiamy dziubkiem w kierunku rufy, wtedy woda się nie wylewa. Muszę też zapamiętać „chujowe buchty”, które ucieszą mojego męża – te normalne zawsze skutecznie zaplątuje.
Widoki jak zawsze cudowne, pogoda taka, ze gdybyśmy położyli się w strojach na pokładzie – to nikt by nie uwierzył, że to Grenlandia.
Po kolacji Radek zauważył statek. Wyroiliśmy się na pokład. Aparaty poszły w ruch – uwieczniliśmy Akamalik fish ship – chwilowo w zastępstwie wielorybów.
Na wachcie zmiana – wiatr się wzmaga, fala całkiem niezła, czasami wchodzi na pokład i przypomina, że morze ma różne odcienie. Halsujemy na hybrydzie bez pomocy auto pilota. Ale to mi się podoba. Wachta mija za szybko! Po zapiskach idę spać. Czas wyraźnie przyspieszył. Po stoickich wodach Morza Labradorskiego dotarliśmy do Sisimiut – tym samym przekraczając krąg polarny 66°33'39"N. Chorwacka pogoda z niewielką ilością mgieł nas nie opuszcza. Zdjęcia pokażą słońce, błękit nieba, piękno gór, ale nie oddadzą ciągłego zdziwienia, że to Grenlandia, które towarzyszy mi prawie cały czas.
Zapowiada się intensywny postój. Wchodzimy do portu i znowu przed nami ramię dźwigu. Omijamy go lekkim łukiem i dobrze, bo nasz maszt jest wyższy od niego jakieś 2 m. Stajemy przy stalowym nabrzeżu ARQALIK.B. - co by to nie oznaczało i idziemy na zwiady. Andrzej „zK” szuka paliwa i wody (słodkiej, bo słonej jest pod dostatkiem), Krzysztof wyrusza na „połów”, Radek studiuje wlewy, zbiorniki i pompy, Andrzej z Tadeuszem kleją łatkę na pontonie, ja z Grzesiem (higienistą) myjemy pokład, a Jacek? Mianowany na czołgistę Janka Kosa będzie zmieniał olej. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że Andrzej P. zawsze chciał być Olgierdem. Podstawiliśmy się pod dystrybutor. Wzięliśmy 1114 l oleju i skutecznie zatarasowaliśmy drogę Inuitom, którzy musieli poczekać, aż skończymy z wymianą filtrów oleju.
Z wodą też było wesoło. Ofiarowywano nam wąż strażacki do napełnienia naszych zbiorników przez łazienkowe okienko. Moglibyśmy przy sprzyjających warunkach przećwiczyć próbne zatopienie jednostki. Kiedy okazało się, że jesteśmy z Polski, uczynność Inuitów znacząco wzrosła (okazało się, że jesteśmy jednym z czołowych odbiorców ich połowów) i znalazł się i wąż o mniejszej średnicy i przejściówka. Przestawiliśmy się na z góry upatrzoną pozycję (ARQALIK.B.) i idziemy w miasto. Jest już późno 17:00 (czego zupełnie nie widać i nie czuć). Za to czuć, że to stolica krewetek. 75 km za kołem polarnym.
Sisimiut to dotychczas najładniej położone miasto – na wielu kamiennych wzgórzach nad usianą skałami zatoką. Zwiedzamy tzw. stare miasto. To zaledwie kilka domków, w tym jeden z łupkowatych skał przekładanych darnią. Jest inuicka łódź i stara żelazno-drewniana kotwica. Mnóstwo psów - kremowo białe, dużo mniejsze od znanych u nas ras północnych typu malamut. Luźno powiązane zajmują płaskie „trawniki” u podnóża skałek, na których stoją domki. Dwa luźno biegające są bardzo przyjacielskie, szczególnie w stosunku do naszych psiarzy Andrzeja G. i Radka.
Teraz szukamy basenu. Drogi (asfaltowe) wiją się to w górę, to w dół. Mijamy fontannę, Skole 2, przedszkole z placem zabaw. Basenem okazuje się niebiesko biały niepozorny drewniany budyneczek wysoko na skale. 240 DKK i jesteśmy w środku. Basen jest oczywiście na powietrzu (ca. 10 x 12 m). Woda termalna pewnie około 37-40°C. Widoki i słońce podbijają uczucie odprężenia i czystej przyjemności. W basenie są miejscowi: śniady, nieźle zbudowany Inuita i naprawdę ładna Inuitka (też zadziwiająco opalona) plus jeszcze dwie inne. Chłopaki pasą oczy ;) Mimo, że nie przepadam za basenami, jestem bardzo zadowolona, że mimo braku stroju, zdecydowałam się popływać. Sprawia mi to przyjemność. To z pewnością najwyżej położony basen (oczywiście chodzi o szerokość geograficzną), w którym pływałam. Do tego prysznice, mycie głowy i drobna przepierka.
Okazuje się, że w tak miłym miasteczku brakuje bazy gastronomicznej. Nie ma gdzie spróbować lokalnych specjalności – o zgrozo! Nawet krewetek!
Trochę się nam załoga rozpierzchła. We czwórkę z Krzysiem, Radkiem i Grzesiem idziemy zrobić konieczne zakupy. Po drodze zachodzimy na lody! 25 DKK – 3 duże gałki z dziwnym różowym, truskawkowym sosem (stanowczo za słodki). Grzegorza żółty cytrynowy, oprócz koloru, nie różni się niczym od różowego truskawkowego. My z Radkiem mamy więcej szczęścia w wyborze smaków – da się rozróżnić i orzechowy i miętowy z czekoladą i pistacjowo-migdałowy.
W sklepie bawimy się we wkładanie i wyjmowanie zakupów. Razem z Radkiem próbujemy ograniczyć zapędy kupieckie kolegów – chyba nie są tym zachwyceni, sądząc po minie Grzesia. Najgorsze, że nie udaje się kupić piwa – nie sprzedają po 17-tej. Mamy nadzieję, że zrobili to Andrzej z Tadeuszem. Po drodze spotykamy Jacka i zamawiamy jeszcze w budzie fish & chips – bardzo duże porcje. Jestem obżarta do granic przyzwoitości, mimo, że zjadłam około 30-50% porcji.
Na jachcie niespodzianka. Andrzej „zK” oprawił wcześniej kupioną rybę i teraz ją smaży. Dobrze, że nie mam kambuza – Jacek będzie miał poważne zadanie doprowadzenia kuchenki i jej okolic do porządku. Okazuje się, że piwo jest i pochodzi z nielegalnego źródła. Każdy taksówkarz w mieście wie, gdzie podrzucić spragnionego – piwo po 17-tej można dostać tylko na melinie. Jako, że rybka lubi pływać, a i melinę za kołem polarnym warto zobaczyć, druga tura tzn. Grześ i Krzyś wyprawia się po piwo.
Próbujemy rybę – o kurde! Sama sól! Nie pomaga nawet cytrynka. Andrzej „zK” zaklina się, że wcale dużo nie solił. Decyduje się opłukać jeszcze nie usmażone filety. Na talerzu zostają tylko przesolone (min. 10-krotnie) kawałki. Oczekujemy na reakcję wracających chłopaków. Grześ jest nadzwyczaj delikatny: Andrzeju, czy mógłbym dostać niesolony kawałek, bo właśnie wyeliminowałem sól ze swojej diety! Myślałam, że się uduszę ze śmiechu. Żeby było jeszcze weselej, okazuje się, ze opłukane kawałki są właściwie niedosolone. Sekret wyjaśnia się nieco później. Po prostu niepatroszona ryba była świeża i w związku z tym nie solona, a 2 inne (sprawione) były wcześniej zasolone i trzeba je było wymoczyć a nie solić.
Przebojem kulinarnym jest jednak ryba na surowo wg Pochodaja a’la sushi czy ceviche z sosem sojowym. Rewelacja! Wznosimy toast za słońce w Disco i wieczór tak się rozkręca, że szybko przechodzimy na klimaty karaibskie i kubańskie (ponętne murzynki, najlepiej 15-letnie i jak się ruszają…). Tadeusz wyruszyłby nawet tutaj na jakieś tańce. Ale zmęczenie robi swoje i po 24-tej udajemy się do koi. Mamy tylko wachty „kotwiczne”.
Noc na postoju. Pobudka o 7:00 i o 8:00 odpływamy.

03.07. Wstaję na swoją wachtę o 4:35. Jest ślicznie. Słońce przebłyskuje zza gór. (Budzić się i chodzić spać o własnym niebie, być tam....). Wszystko z cumami o.k. Schodzę na dół i za chwilę słyszę cichy gwizd.
Inuita mówi, że statek czeka na swoje miejsce i musimy teraz odejść. Pobudka i szybko odpływamy. Jest 06:30 – stawiamy przedniego sztaksla. Lekki wiatr i przepiękne fale od rufy. Morze jest cudowne. Teraz rzeczywiście wściekam się na aparat (właściwie na siebie, nie miałam kiedy go popsuć!). Płyniemy pomiędzy skałkami, które pokazuje tylko przybój, morze dookoła. Mijają kolejne posiłki – huśta trochę, fale cudowne, nie mogę się napatrzeć. Lecimy 9 węzłów na grocie i na sztakslach w kierunku lodów. Zrzucamy grota, trzeba trochę zwolnić, trzeba być z Titanica, by pruć z taką prędkością na góry lodowe. 12:00 w nocy – nie wiadomo, czy słońce wschodzi czy zachodzi. Półwiatr lekko od rufy – najcieplej jak stoi się przodem w kierunku dziobu i patrzy na góry lodowe na tle nieba i zabarwionych złotem słońca chmurek.

04.07. 04:00 Góry lodowe i z lewej i z prawej jednoznacznie wskazują, że zbliżamy się do Disco Bay. Cel wyspa Disco na Morzu Baffina, oddzielona od Grenlandii cieśniną Vaigat i Zatoką Disco.
Godhavn (Qeqertarssuaq). Udaje się nam zacumować w całkiem niezłym miejscu, dającym szansę, co prawda, że jakiś statek nas stąd przegoni. W planie mamy miasteczko, psie zaprzęgi i coś dobrego (albo i nie) do popróbowania. Jak jest plan to wystarczy magiczne słówko „wykonać”, żeby go zrealizować. Spotkana Inuitka (na rowerze) poleciła lokal „8 wież”, które okazały się hotelem „Artur”. Grenlandzki butik vis-a-vis wzbudził zainteresowanie głównie niebotycznymi cenami. Jacek dokonał kilku zakupów, w tym całkiem oryginalnego i ładnego szaliczka z lokalnymi motywami (ogon wieloryba, biały miś, foka itp.). Od razu umówiliśmy się na przejażdżkę zaprzęgami i na kolację. Po drodze kupiliśmy jeszcze wędzonego, pachnącego zachęcająco łososia, który okazał się bardzo smaczny. Kiedy pełni zapału stawiliśmy się z powrotem po bilety, okazało się, że wszystkie zaprzęgi mają już pełne obłożenie. Mogliśmy czekać do rana lub spróbować szczęścia – wejść na górę i liczyć, że się załapiemy. Pod górę chodzę gorzej niż fatalnie i od razu zastrzegłam, że mogę nie dojść i wtedy nie jadę. Mam jednak szczęście, że na swej drodze spotykam fantastycznych ludzi. Wchodzę właściwie tylko dzięki Radkowi (wdzięczna mu jestem do dziś). Nie chciał mnie zostawić, chociaż więcej czasu odpoczywałam niż szłam pod górę. Był na tyle uparty (i przekonujący), że bałam się, że przeze mnie przepadnie mu jazda psim zaprzęgiem. Mam wyrzuty sumienia i nie bardzo wiem, co z tym zrobić. Nie wiem jak doszłam – 4 h!
Potem jazda skuterem trójkami z Inuitą – też niezłe przeżycie. Rozkrok jak na ćwiczeniach ortopedycznych z profilaktyki bioder. Teraz wsiadamy na sanie – 3 osoby + przewodnik stada (z przodu). Pieski są nieduże i zmęczone po całym dniu (jest 18:00), śnieg mokry, roztopiony przez słońce, sanie suną ciężko. Inuita (z folderu) bierze najbardziej zmęczonego psa na sanie, żeby chociaż przez chwile odpoczął. Widoki piękne (chociaż przy podchodzeniu były lepsze), ale czuję się dziwnie. Podsumowując: wiem przynajmniej jak to wygląda.
Teraz kawa, herbatka z prądem po śląsku na tle nieudolnie zachodzącego słońca (nie wiem ile volt, ale stawia na nogi), kanapeczki, cukiereczki i z górki na pazurki. Mimo, że schodzi mi się dużo lepiej, kolana ledwo wytrzymują, pod koniec właściwie nie mam już siły na amortyzację. Cały czas nie opuszcza mnie zdziwienie, że pokonałam tę trasę. Radek na szczęście wytrwale mi towarzyszy. Prawdziwie anielska cierpliwość. Mówi, że to nawyk z gór, że nikogo się nie zostawia. To przy schodzeniu dociera do mnie, jakie to ważne, jak łatwo skręcić, złamać nogę czy rękę. Zejście zajmuje mi 2,5 h. Komary mają używanie. Obsiadają nas stadami, ale nie mam siły przyspieszyć i muszę odpoczywać. Już samo tylko to, może normalnego człowieka wyprowadzić z równowagi. Ale jak pisałam to wyjątkowa Osoba.
Spóźniamy się 30 min. na wykwintną krabową kolację. Radek wzbudza zrozumiałe uznanie. Jest mi głupio: raz - że pozbawiłam go frajdy przyjemnego górskiego trekkingu, dwa - na dodatek jestem zadowolona (i dumna z siebie). Tylko chyba muszę zrezygnować z lodowca. Ogólnie jest bardzo miło. Przy płaceniu dochodzi jednak do bardzo nieprzyjemnej dla mnie sytuacji. Jacek dziwi się, że jest tak mało pieniędzy w jachtowej kasie (w mojej portmonetce), kiedy już tyle tam włożyliśmy. Wkurwia mnie dokumentnie. Nie liczę ile wydajemy, oddaję pieniądze tym, którzy robią zakupy, nie zbieram rachunków. Ufam ludziom i nie widzę powodu, żeby skrupulatnie wszystko zapisywać! Ile jest w kasie?! Tyle, ile w portmonetce! Pamiętam, kto i ile jest winien do kasy i to wszystko. Dowiaduję się, że nie rozumiem, co to znaczy rozliczać kasę jachtową. Nie umawiałam się na rozliczanie, tylko na trzymanie! Zepsuł mi cały wieczór. Z wściekłości się poryczałam. Rozliczyłam wydatki, zebrałam rachunki, w tym 2 od Grzesia (dobrze, ze nie wyrzucił) i okazało się, że wszystko się zgadza. Niestety dużo wydajemy. Nie mam ochoty na tłumaczenie się ze wspólnych wydatków. Najlepiej jak zajmie się tym kompetentna osoba np. Jacek. Nerwy trzymają mnie do rana. Jak kobieta jest wściekła, to może przekroczyć wszelkie granice. Muszę uważać, żeby nie udusić Jacka i nie wyrzucić go za burtę. Na szczęście wiem, że mi szybko przejdzie.

05.07. 06:30 ostatni posiłek mojego kambuza, pobudka 7:00, śniadanie i wychodzimy. Już trzeci dzień przymierzam się do muesli, ale jak tu odpuścić sobie jajecznicę na bekonie (ulubiona wersja Andrzeja G.).
I już płyniemy. Mgła – 200 m widoczności. Wilgotność 100%. Chłodno. Andrzej „zK” wyławia na radarze pojedyncze góry lodowe. Omijamy je nawet ich nie widząc. Krótka, 2 godzinna wachta dwójki rzymskiej z dwójka arabską kończy się. Wchodzi Tadeusz z Grzesiem. I za chwile mamy jedną wielgachną górę, potem drugą, pole growlerów. Czas szybko mija – obiad, deserek i wchodzimy do Aasiat. Po drodze wywołuje nas przez radio Amerykanin polskiego pochodzenia z mijającego nas jachtu. W przewodniku Andrzej „zK” czyta o atrakcjach tego czwartego, co do wielkości miasta Grenlandii tzn. o „old village” i „whale watching”. Cumujemy i na miasto! Ładnie położone na kilku skałach, osłonięte od wiatru zatoki. Niestety nawet najstarsi mieszkańcy nie słyszeli o „old village”. Idziemy we troje z Andrzejem „zK” i Radkiem w siną dal, w poszukiwaniu tradycyjnego inuickiego budownictwa. Nie znajdujemy nic, co przypominałoby stare skalno-darniowe domy. Wracamy. Na pokładzie piwko. Dostajemy bułeczki z francuskiego ciasta z dżemem. Normalnie ich nie lubię, ale ta smakuje mi bardzo. Stres zużył cały zapas mojej glukozy i muszę ja uzupełnić. Andrzej „zK” zarządza odwrót. Krzysztof dowiedział się, gdzie prezentują się wieloryby i płyniemy je zobaczyć, znowu we mgle.
Nasza Kukułeczka (Krzyś) szykuje kolację. Mamy już ustalone menu i podział na role: Grześ kroi drobniutko cebulkę, ja dostarczam puszki z czerwoną fasolą, Krzyś lokalizuje tuńczyka, miesza składniki i doprawia, a patronat medialny nad całością obejmuje Andrzej G. Zobaczymy, co z tego będzie. A była super sałatka i to po dużej porcji, zrobiona od A do Z wyłącznie przez Krzysztofa. Ma on wyjątkowe szczęście do kubryku.
W czasie wolnym szuka haka na skippera – trwa nie kończący się quiz. Krzysztof ogólnie ma duszę odkrywcy. Właśnie sprawdza w manualu dokąd lecą nasze kupy.
O 20:00 wachta z Radkiem. Mgły i mgły. 200 metrowa widoczność skurczyła się już do 150 metrowej. Góry lodowe pojawiają się jak z otchłani. Najpierw widzę jasność, potem ona rośnie, rozjarza się białym światłem, nabiera kształtów i objawia się tuż przed nami. Czasami dopiero na trawersie. 4 godziny naprawdę uważnego wpatrywania się w nicość. Ostatnia godzina przynosi zatarcie się granicy między niebem a morzem. Fascynujące! Zza mgieł słychać krzyk ptaków, ale ich nie widzimy. Wieloryby też tam są z pewnością. Musimy zawierzyć Andrzejowi „zK”, kiedy mówi, że za 6 minut będzie wyspa po lewej (tam skręcamy). I jest. Mgła lekko opada i pozwala zobaczyć nam zjawiskowo piękną zatokę z domkami i osnutymi welonami mgieł wzgórzami. Ten właśnie efekt zwany jest fartem Pochodaja. Wszyscy mamy ochotę na czyste niebo i słońce. Dobra widoczność jest niezbędna do zwiedzania.

Jest sobota. Christianshap. Muzeum zamknięte. Idziemy oglądać darniową chatę i co jest? – efekt Pochodaja! Słońce i błękitne niebo! Wchodzimy na skałki, fotografujemy malutkie kwiatki, są nawet ciupeńkie arktyczne konwalie. Wszędzie psy, duże małe, białe, brązowe i suczka z siedmioma szczeniętami. Krajobraz psuja stare, pordzewiałe fragmenty maszyn i samochodów. Nikomu nie opłaca się wywieść tego z wyspy.
Musimy liczyć się z czasem, a właściwie z pływami – jest dosyć płytko.
I już z powrotem na morzu. Mgła poszła w zapomnienie i przed nami zupełnie inny widok – na całym widnokręgu białe wieże gór lodowych – „Manhattan Disco Bay”. Wszyscy na pokładzie podziwiają kształty i kolory arktycznego miasta. Trzeba uczcić tak zjawiskowe okoliczności przyrody. Nie możemy odpuścić. Wybieramy mały growlerek, bosakiem odłamujemy mały kawałek i staramy się przetransportować go na pokład. Kiedy Radkowi udało się go w końcu wyjąć z wody, okazało się, że ten kawałek nie jest wcale mały i potrzebujemy aż dwóch największych garnków, żeby zmieścić w nich rozbity nożami i młotkiem lód. Jest lekko słonawy, ale tylko w pierwszym momencie, potem to czysta, zimna kilkudziesięciotysiecznoletnia (z grenlandzkiego) rozkosz. Szybko na pokład wyszła whisky i spełniliśmy nasz rytualny toast „za cudowne ocalenie”.
Fantazja to cudowna rzecz, a nadzieja to kochanka odważnych. Andrzejowi „zK” nie brak ani jednej, ani drugiej. Przed nami dwa monstrualne lodowe bloki, których pionowe ściany opadają wprost do morza pod katem prostym. Trudno wyobrazić sobie ich podwodną część, która jest ponad 7 razy większa/wyższa niż to, co widzą nasze oczy. Decyzja pojawia się natychmiast: ponton na wodę. Kto płynie? Andrzej „zK”, Radek i ja (załapałam się z refleksem). Nie darowałabym sobie tej atrakcji.
Spuszczamy ponton, trochę roboty przy tym jest: wyjąć silnik z dziobu i zamontować go na pontonie – potrzeba kilku par rąk i pomocy kabestanu. Płyniemy do tych dwóch pięknych kolosów, które oglądaliśmy od kilku godzin, prawie od samego wypłynięcia. Jedna z nich ma ogromne okno w gotyckim stylu. Podpływamy pod krawędź 1-wszej góry. Czad! Wrażenie nieziemskie, wznosi się pionowo nad nami cała w lodowej, lśniącej sukience. Amazing! Opływamy ją dookoła i płyniemy do drugiej i pod łuk. Co za wrażenie! Niesamowite przeżycie! Fascynujące sklepienie i ześlizgujące się z niego wielkie krople, nieregularnie spływające strugami wody. Lód niby przezroczysta zasłona, ni to broni wejścia, ni zaprasza do wnętrza. Nie zdążyłam się napatrzeć. Szaleńczo, jak ćmę do światła, ciągnęło mnie tam jeszcze raz, ale Andrzej „zK” nie chciał kusić losu. I piękny widok już się nie powtórzy – zaczynam rozumieć miłość Japończyków do płatków opadających z wiśni – ulotność, niepowtarzalność, delikatność … Ciągle brak słów opisujących rozmarzenie z rozanieleniem.
Cały czas Radek robi zdjęcia, ja też, ale pontonem tak nosi, że większość pewnie będzie nieostra. Czatujemy to z jednej to z drugiej strony łuku na „Nashą Chatę”. Z poziomu morza widać, że góra jest ponad 2 razy wyższa niż jej maszt. Z jachtu też robią nam zdjęcia. Znowu zaczyna napływać mgła. Jeszcze krótka wycieczka pontonem następnej grupy i płyniemy dalej. Mgła się zagęszcza. Nie jest łatwo. Andrzej „zK” śledzi góry radarowymi oczami. Góry wyłaniają się jeszcze z bezpiecznej odległości, ale growlery i pak lodowy pojawiają się nagle tuż przed dziobem. Rezygnujemy z wpłynięcia w malutki fiordzik tuż przy lodowcu. Przy takiej pogodzie i tak nic nie zobaczymy. Za chwilę wpłyniemy w najbardziej malowniczy rejon zatoki Disco. Andrzej „zK” zaklina pogodę i … i … to niemożliwe! Mgła się rozwiewa i przed oczyma rozciąga się skąpana w słońcu lodowa kraina. Cudo! Niesamowicie pięknie! Brak słów. Góry, growlery, pak – wszystko, co przyciąga ludzi w te strony i w jakim nasileniu! Rozpuszczeni do granic możliwości, głośno marzymy: i jeszcze wieloryby w tej scenerii! I są, są – dwie fontanny. Gonimy za nimi i gdyby nie ścielące się smugi znowu nachodzącej mgły, zdjęcia byłyby nie wyjęte. I tak są świetne: mamy czas, aby prześledzić całą sekwencje ruchu wielorybów i nawet ją z powodzeniem zarejestrować. Tym razem to humpbacki.

Już czas do Ilulissat. Przed nami białe morze. Dobrze, że nie ma wiatru i fali. Andrzej „zK” sam stanął za sterem. Większość z nas na pokładzie. Adrenalina wzrasta wyczuwalnie – każdy wypatruje wolnej od lodu przestrzeni, korytarzy wśród gór, górek i growlerów. Płyniemy donikąd. Dookoła lód i lód. Ponad 2 h przebijamy się do portu w Ilulissat, cały czas mając świadomość, że droga może okazać się zamknięta. I odczyniamy mgłę. Jesteśmy. Jeszcze ekwilibrystyka manewrowa przy podejściu do dystrybutora paliwa: prawdziwy tor przeszkód, kutry na kotwicach, luźno powiązane motorówki, growlery mniejsze i większe, tło, wiatr i panta rhei. Tak skupionego Andrzeja „zK” chyba jeszcze nie widziałam – oczy dookoła głowy. I znowu ramię dźwigu – sunie w naszą stronę – operator nas nie widzi!! Krzyczymy. Nie pomaga. Na szczęście ostry gwizd zwraca jego uwagę i ramię w ostatniej chwili cofa się. Mieliśmy szczęście, mało brakowało (nie było miejsca na odwrót czy ominięcie plus niekorzystny wiatr), a „Nasha Chata” zostałaby bez masztu. Stajemy docelowo przy nabrzeżu „promowym”.
Ostatni nasz port. Smutno. Coś się zaczęło, coś się kończy. I wcale nie pociesza fakt, że zaczęliśmy dobrze, a skończyliśmy jeszcze lepiej. Że gradacja doznań rosła aż do samego końca. 2-tygodniowy rejs jest dla mnie stanowczo za krótki. Jeszcze czeka nas trekking pod lodowiec. Iść? Nie iść? Pożegnalna kolacja, pożegnalny wieczór, może następny pożegnalny wieczór w Kopenhadze i nieubłagany koniec. Zapamiętam jeszcze rejsowe credo, że „załoga jest z gruntu gnuśna i leniwa”, a „kapitan ma zagwarantowane w pakiecie podziw i szacunek” :) Zostanie żal, że mimo chęci nigdy już się w tym składzie nie spotkamy. To niemożliwe, nie do uwierzenia – taki rejs, taka pogoda, taki skipper, takie zgranie i tacy nieszablonowi ludzie. Zostanie tęsknota za tą zaczarowaną krainą, która nigdy nie przestanie zadziwiać. Pamięć jest ulotna a umiejętności niewystarczające, aby oddać tę towarzyszącą nam stale, wszechobecną atmosferę żartu, mieszanki filozofii, poezji i suspensu oraz zwykłego dobrego samopoczucia.

07.07. Wieczoru nie pamiętam, nie jest dobrze – wiem tylko, że mój oficer zwolnił mnie z wachty od 4:00 rano. Co prawda i tak budzę się wcześnie i razem z Jackiem idziemy do sklepu (potrzebuję bankomatu). Oglądamy też piękny widok na zatokę zatłoczoną przez góry lodowe, z wyczajonego wcześniej przez Jacka punktu widokowego. Śniadanie i plan dnia: lodowiec, sprzątanie, wstępne pakowanie, 17:00 przekazanie jachtu, może prysznic, pożegnalna kolacja w knajpie i ... rozstania czas. Jednak idę pod lodowiec. Sermeq Kujalleq przemieszcza się z prędkością 19 m dziennie i produkuje rocznie 35 km3 lodu – 10% wszystkich lodów w obszarze Grenlandii. (Po drodze mijamy jeszcze kilka grup w różnych strojach ludowych: duńskich, szwedzkich, inuickich). I dobrze robię. To zupełnie inny stopień trudności.
A widoki przepiękne. Nie do wyobrażenia. Nawet w snach nie wystarczyłoby mi polotu – zupełny odlot. To tak wygląda przedpole najbardziej płodnego lodowca Grenlandii! Takiego widoku się nie zapomina, to coś zupełnie zaskakującego po wszystkich lodowcach, jakie do tej pory widziałam. Jak mogłabym tego nie zobaczyć! Migawki rozgrzane do czerwoności, zdjęcia, filmy, panoramy. Czas wracać, chociaż coś nieodparcie ciągnie jeszcze dalej, jeszcze za następne wzniesienie. Ale koniec. Mamy jeszcze parę rzeczy do zrobienia. Udaje mi się kupić czarną koszulkę dla Marka – najważniejszy prezent.
Robimy, co trzeba, każdy swoje. 17:00 – odbiór jachtu przez następna załogę – lekko wycofana pani kapitan Joanna Krawiec. Towarzyszy jej mocno wygadany Andrzej „zK”. Idziemy do ich domków na wymarzony prysznic przed zamówiona kolacją. Restauracja z ambicjami – obsługa na europejskim poziomie, oczy też można napaść, prawie sami obcokrajowcy. Półmisek przekąsek rybnych – skóra z narwala (nie do pogryzienia, ale okazuje się, że tłuszcz może być delikatnie kremowy i całkiem dobry), przegrzebki, małża (dla mnie nr 1), łosoś, halibut, krewetki? I pewnie coś jeszcze, ale nie pamiętam. Potem dania główne: wieoloryb, wół piżmowy i renifer. Wszystkie są naprawdę smaczne! Renifer przypomina sarninę, ale najciekawszy, najoryginalniejszy smak ma wieloryb. Do tego lokalne piwo i nie-lokalne wino. Kolacja się kończy, wracamy i ciągniemy dalej ostatni wieczór na jachcie. Króluje whisky. Grzegorz dba, by nie powieść jej z powrotem - to dopiero byłby wstyd!
I mamy cud! Objawia się talent Krzysztofa. Zmrużone oczy, ochrypły głos, do tego extra bicie (gitarowe - przypis męża). To na pewno bierze dziewczyny! Dużo uczucia, naprawdę dużo. Nie umiem śpiewać. Właściwie nikt poza Krzysiem nie umie. Śpiewamy okropnie, ale z dużym i wciąż rosnącym upodobaniem. Muzyka i alkohol rozluźnia, Tadeusz jak zwykle wybiera się na tańce, Grzegorz pograłby w brydża. Najpierw nie mogą słuchać pięknej piosenki o uzależnieniu od morza, bo niby to o miłości. A potem chcą „białego misia”. Dobrze, że kończy się na Wiesiołku. Dziękuje Krzysiowi za alpinistkę, którą zaśpiewał powtórnie na zakończenie – nigdy wcześniej jej nie słyszałam a poruszyła jakąś ukrytą głęboko strunę. Czas się położyć, chociaż jeszcze bym się gdzieś przeszła, ostatni raz spojrzeć na port…

Dobranoc Panie Kapitanie.

powrót


 
 
 
 
Kontakt

 
Załoga SEAMASTER

 
Aktualności

 
Newsletter

 
Powiadom znajomego

 
Do ulubionych

 
Ankieta


 
(C) 2005 Seamaster.pl :: Zastrzeżenia prawne :: Mapa serwisu :: Thanks :: Cape Otway
Nie rób plagiatu stron SEAMASTERa - zostanie to wykryte przez program Copyscape! Aktualności SEAMASTERa